Marcina bolały głowa i brzuch. Kiedy USG nic nie wykazało, rodzice posłali go do psychologa. Coraz więcej dzieci ląduje na kozetce albo jest objętych opieką różnego rodzaju specjalistów nadzorujących ich rozwój. A im większe miasto, tym ta grupa jest większa. Działa to trochę na zasadzie naczyń połączonych: z jednej strony rodzice, szczególnie ci wielkomiejscy, są coraz bardziej – jak powiedzieliby jedni – świadomi, podczas gdy inni określiliby ich mianem nadwrażliwych.
Z drugiej zaś psycholodzy i psychiatrzy zauważają, że liczba zaburzeń u młodzieży obiektywnie wzrasta. Obok tego zaś prężnie rozwija się rynek usług terapeutycznych. Oferta jest bardzo szeroka, zwłaszcza w większych ośrodkach, gdzie i rodzice są bardziej zainteresowani korzystaniem z profesjonalnej pomocy. Dziś to już nie tylko konsultacje u logopedy i pedagoga z poradni. Popularne stają się coraz to nowsze terapie, jak np. biofeedback, integracja sensoryczna (SI), metody Tomatisa i Johansena, terapia Warnkego. Wszystkie szyte pod najmłodszych. Dają nadzieję, że pomogą wyeliminować nadpobudliwość, zachowania aspołeczne, zlikwidują nadwrażliwość słuchową, dotykową i ułatwią zapanowanie nad własnym ciałem.
Sikorka i drzewo
Madzia, obecnie dziewięciolatka, potrafiła w trakcie lekcji zapatrzeć się na sikorkę, która stukała w parapet za oknem, a potem nie umiała powtórzyć, co mówiła nauczycielka. Nie lubiła też szumu wody, szczególnie w obcych łazienkach. Poza tym zawsze, jak mówi Karolina, jej mama, coś był nie halo: kiedy córka odrabiała lekcje, nawet małe rzeczy potrafiły ją zdekoncentrować. Karolina zrobiła więc rekonesans i uznała, że córce może pomóc integracja sensoryczna. O terapii dowiedziała się od koleżanki, która posyłała na nią swojego syna i była zachwycona.
Diagnoza przeprowadzona przez specjalistę potwierdziła podejrzenia Karoliny. Terapeutka stwierdziła – jak opowiada mama Madzi – że dziewczynka ma słabe mięśnie posturalne i nadwrażliwość słuchową. Skierowała ją na zajęcia z SI raz w tygodniu. Dziewczynka to lubiła: chodziła w tunelach, bawiła się groszkiem, ćwiczyła równowagę. Po roku terapeuci uznali, że wystarczy. – Nie wiem, czy teraz mniej się kręci przy odrabianiu lekcji, ale na pewno jest sprawniejsza fizycznie i pewniejsza siebie – opowiada Karolina.
To nie pierwszy raz, kiedy szukała pomocy specjalisty. Już wcześniej, kiedy córka miała kilka lat, była z nią u psychologa. Madzia płakała przed pójściem do przedszkola, nie chciała chodzić na angielski, miała złe sny. Psycholożka przyjęła je na kilka wizyt i powiedziała Karolinie, że powinna spędzać więcej czasu z córką. – Miałam wygospodarować godzinę dziennie na wspólne zajęcie. To działało – dodaje. Potem urodziło się drugie dziecko, zrobiło się to trudniejsze.
Podobnie było z Marcinem, dziewięciolatkiem z Warszawy. Często bolał go brzuch, a to niepokoiło rodziców. Kiedy wyeliminowali powody fizjologiczne, postanowili zasięgnąć porady psychologa. Każdy mówił im, że to na pewno zachowanie nerwicowe. Wreszcie wybrali się do kogoś z polecenia. Jedna sesja kosztowała 120 zł. Psycholożka w trakcie spotkań prosiła, by Marcin wybrał sobie, którą postacią z „Gwiezdnych wojen” chce być, i tak walczył z nieśmiałością w szkole. Opowiadał jej swoje sny i pił herbaty smakowe. Czy to pomogło? Nie dowiedzieli się, bo wizyty wychodziły dość drogo. Dlatego później skorzystali z oferty państwowej. Poradę psychologiczną dostali w pakiecie z psychiatrą, który od razu chciał przepisać chłopcu leki. A psycholog kazał mu rysować drzewo i rodzinę. – Marcin już miał doświadczenie z poradni pedagogicznej oraz wizyt u psycholożki, więc wiedział, że nie może używać ciemnych kolorów, nie powinien malować dziupli i przemyśleć, jakiej wielkości będą rodzice – śmieje się jego mama. Po kilku miesiącach zrezygnowali. Bonusem było to, że każde wspólne wyjście do poradni dawało możliwość spędzenia trochę czasu sam na sam z synem.
Szczotki chirurgiczne
Większa liczba dzieci poddawanych terapii to nie tylko rezultat działań zatroskanych rodziców. To także efekt coraz większego wyczulenia szkół na problemy uczniów. Nauczyciele ciągle się doszkalają, wielu z nich pod kątem reedukacji, czyli wykrywania rozmaitych deficytów rozwojowych, jak np. dysleksja, wychodzą też nowe zarządzenia Ministerstwa Edukacji, by zwracać uwagę na niepokojące objawy. I to pedagodzy coraz częściej kierują dzieci do terapeutów. Czasem kontrolnie, na wszelki wypadek.
Z ostatnią falą sześciolatków w szkołach liczba porad się zwiększyła. Bo i zwiększyła się liczba kłopotów. Choćby z pisaniem, które sprawia dzieciom najwięcej zauważalnych problemów. Powody są całkiem prozaiczne – maluchy mają o wiele mniej wyćwiczone ręce. – Coraz częściej do przedszkoli trafiają książki z naklejkami, małe dzieci są wyręczane, szczególnie te z dużych miast z opiekunką pod bokiem. Mniej pomagają w domu: nie kroją chleba, nie obierają ziemniaków, nie robią sałatek, nie ugniatają ciasta, nie robią prania ręcznego. Buty mają na rzepy, nie bujają się na trzepaku. Ręka i palce nie ćwiczą – uważa jedna z nauczycielek nauczania początkowego. Dlatego pomocą służą specjaliści.
Olę, która poszła do położonej blisko domu rejonówki, szkolny pedagog przyjmował co wtorek po lekcjach na 45 minut. Powodem były właśnie krzywe litery. Spotkania wcale nie polegały na przepisywaniu szlaczków – pedagożka masowała dziewczynce rękę, takie ćwiczenia miała powtarzać w domu. Ola po roku nadal bazgrała jak kura pazurem, więc wysłano ją do poradni psychologiczno-pedagogicznej współpracującej ze szkołą. Teraz czeka na pogłębioną diagnozę. Pierwszy będzie test na inteligencję. Potem specjaliści zdecydują, czy dziewczynka będzie potrzebowała dalszej terapii.
W klasie Ani, która jako sześciolatka poszła do jednej z lepszych publicznych szkół pod Krakowem, wychowawczyni w drugim roku nauczania skierowała pół klasy na różne badania. Anię również. U niej podejrzewała dysleksję. Jednym z objawów było to, że dziewczynka źle trzymała długopis, pisała niewyraźnie, wychodziła za linię. – Córka dobrze czyta, jest świetna w nauce języków obcych – opowiada Janek, jej ojciec. Ania to środkowa z trójki jego dzieci. Jednak rodzice uznali, że to nietypowa sytuacja, i nie zwlekając, zapisali ją do poradni. Czekali cztery miesiące, ale ostatecznie Anię przebadano pod każdym kątem – poziomu inteligencji, syntezy słuchowo-wzrokowej etc. Dysleksji nie wykryto, jednak pedagodzy mieli pewne wątpliwości, czy dziewczynka nie ma nadwrażliwości słuchowej. Poszła więc na kolejne badania, tym razem już prywatnie. Same diagnozy kosztowały po ok. 200 zł każda.
– Przy badaniu przetwarzania dźwięków specjalistka była zdziwiona, że Ania do niej trafiła, ale już na integracji sensorycznej stwierdzono u niej dyspraksję – mówi Janek. To schorzenie, które powoduje kłopoty z poruszaniem się. Dziecko ma problemy z ubieraniem się, wiązaniem butów, nieodpowiednio trzyma ołówek czy kredkę. Chodzi więc o to, co potocznie może być określane jako niezdarność. – Faktycznie, Ania ma kłopoty z robieniem kokardek przy adidasach, no i ten długopis – potwierdza ojciec. Stwierdzono również, że córka ma nadwrażliwość na dotyk. – Bez diagnozy byśmy tego nie zauważyli, choć jest jedna rzecz, na którą zwróciliśmy uwagę: Ania nie lubi mycia głowy – dodaje.
Zalecono im zajęcia z integracji sensorycznej dwa razy w tygodniu plus prace domowe. To było w sumie najtrudniejsze: dwie godzinny dziennie mieli szorować ciało córki szczotkami. W tym celu zakupili specjalne egzemplarze, chirurgiczne, takie z plastikowym włosiem. Masowali przed śniadaniem i po kąpieli. Przyznają jednak, że ani razu nie udało się wyrobić obowiązkowych 120 minut, zawsze było krócej. Technika fachowo się nazywa „masaż Wilbarger” i polega (jak wynika z instrukcji na jednej z poświęconych jej stron internetowych) na szybkim, energicznym, podawanym z naciskiem szczotkowaniu części ciała w określonej kolejności: od bioder do stóp i od karku do bioder. I jak tłumaczą fachowcy, chodzi o intensywne dostarczanie bodźców proprioceptywnych (czyli odbieranych zmysłem kinestetycznym, który dotyczy orientacji ułożenia części własnego ciała. Jego receptory ulokowane są w mięśniach i ścięgnach). Dzięki temu regulowana jest produkcja neurotransmiterów w centralnym układzie nerwowym. Cel? Zmniejszenie nadwrażliwości.
– Niektórzy rodzice, którzy też mieli zadane szczotkowanie, mówili nam, żebyśmy w ciągu dnia przyjeżdżali pod szkołę, by nadrobić zaległości podczas długiej przerwy. Bo rano i wieczorem zawsze brakuje czasu – dodaje Janek. Oni zajęcia w placówce ograniczyli do jednego spotkania w tygodniu. A i tak po trzech miesiącach zrezygnowali. – Właściwie nie wiedziałam, jaki był tego cel. Uznaliśmy, że wracamy na balet i na konie, które tak lubi Ania, a które w sumie były tańsze niż terapia – dodaje jej mama. Jedne zajęcia integracji sensorycznej kosztowały 85 zł, czyli miesięcznie 350 zł, a gdyby ulegli namowom specjalistów i chodzili na nie dwa razy w tygodniu, wydatki wzrosłyby do 700 zł. Janek przyznaje jednak, że jego córka nadal ma kłopoty z wiązaniem butów.
Indywidualna płyta CD
Rozmaitych terapii jest coraz więcej. I coraz trudniej zorientować się, kto, kiedy i czy w ogóle powinien z nich korzystać. Młodsza siostra Madzi, tej od sikorki, ma Aspergera, czyli zaburzenie rozwojowe związane m.in. z ograniczeniem umiejętności społecznych. Też chodzi na SI i jej to pomaga, ale teraz terapeuci zasugerowali, że powinna skorzystać z metody Johansena lub Tomatisa. – Na SI chodzimy dwa razy w tygodniu, może za dużo już tych terapii? – zastanawia się Karolina, mama dziewczynek.
Jak przekonują eksperci, najważniejsza jest odpowiednia diagnoza: czy na pewno właśnie ten rodzaj zajęć jest przeznaczony dla tego konkretnie dziecka. Ale żeby ją postawić, trzeba to umieć. Kto zagwarantuje, że przyjmujący na terapię należycie zdiagnozował potencjalnego pacjenta?
Tym bardziej że np. na temat integracji sensorycznej, która została opracowana w latach 70. przede wszystkim z myślą o dzieciach z zaburzeniami ze spektrum autyzmu, opinie są niejednoznaczne. W samej terapii (jak wynika z informacji na stronie Polskiego Towarzystwa Terapii Sensorycznej) chodzi o „proces, dzięki któremu mózg, otrzymując informację ze wszystkich systemów zmysłowych, dokonuje ich segregacji, rozpoznania, interpretacji i integracji z wcześniejszymi doświadczeniami”. Jednak Amerykańskie Towarzystwo Pediatryczne, wydając oficjalną opinię na temat SI, podeszło do jej skuteczności bardzo ostrożnie. Lekarze podkreślali, że problemem jest to, iż nie wiadomo, co jest przyczyną zaburzeń rozwojowych. Więc ta metoda powinna być stosowana, ale tylko jako jeden z elementów leczenia. „Jednak rodzice – jak pisali amerykańscy pediatrzy w 2012 r. – powinni być informowani, że liczba badań dotyczących skuteczności terapii integracji sensorycznej jest ograniczona i niejednoznaczna”.
Podobnie jest z terapiami metodami Tomatisa i Johansena (mają zaradzić problemom z przetwarzaniem bodźców słuchowych). W tym przypadku amerykańcy pediatrzy – analizując ich skuteczność w leczeniu autyzmu – są jeszcze bardziej sceptyczni. Określają metody jako kontrowersyjne, których dowodów skuteczności, mimo kilku badań wykazujących, że mogą pomóc niektórym dzieciom, wciąż brakuje.
Terapia Johansena polega na słuchaniu specjalnej płyty CD. Przez słuchawki, 10 minut dziennie, nawet przez 10 miesięcy. W warunkach domowych – dziecko dostaje płytę na wynos. Dla kogo jest odpowiednia? Na jednej ze stron internetowych omawiających tę metodę pojawia się informacja, że terapia nie tylko poprawia przetwarzanie słuchowe, ale również: utrzymywanie uwagi, rozumienie mowy, samoocenę, komunikację, postawę. I jest przeznaczona dla dzieci od trzeciego roku życia, z opóźnionym rozwojem mowy, dysleksją, zaburzoną koncentracją, jak i dla osób z porażeniem mózgowym i autyzmem. Rozpiętość wydaje się dość duża. Z kolei terapia metodą Tomatisa jest realizowana w ośrodku, przez specjalne słuchawki dziecko słucha muzyki dobranej indywidualnie przez terapeutę spośród kilku dostępnych zestawów. Różnią się też ceną – ta pierwsza to około 1 tys. zł za całość, druga to około 2 tys. zł. Efekt ma być podobny – Karolina nadal nie może się zdecydować, czy pośle na którąś z nich młodszą córkę.
Konflikt lojalnościowy
Jednak o tym, że terapia może być trafiona, świadczą opinie niektórych rodziców. Na przykład, odwrotnie niż ojciec Ani, rodzice Julka, siedmiolatka z Warszawy, którzy korzystali z SI, są bardzo zadowoleni. – Gdyby porównać Julka w wieku lat czterech i tego rok później, to jakby chodziło o dwójkę różnych dzieci – mówi Weronika, jego mama. Problemy zaczęły się w przedszkolu, chłopiec nie mógł nauczyć się mówić i zdarzało się, że – jak się później okazało głównie z powodu frustracji spowodowanej blokadą w mowie – dostawał napadów agresji. Po różnych badaniach potwierdziło się, że ma niedosłuch. – Jakby był cały czas zanurzony pod wodą, tak nam to opisywała lekarka – tłumaczy Weronika. Powodem był przerośnięty migdał. Badania, stawianie diagnozy, czekanie w kolejkach do specjalistów, a potem na operację trwały rok. W tym czasie, by pomóc synowi radzić sobie z samym sobą, głównie w kontaktach z innymi dziećmi, rodzice posłali go na terapię. Najpierw trafili do psychologa, którego jedyną zaletą było to, że przyjmował blisko domu. Opinia, którą wydał, była przerażająca: specjalista zrobił z Julka dziecko z poważnymi ograniczeniami. Na szczęście rodzice podeszli do sprawy racjonalnie i polegali na własnym doświadczeniu – większość z punktów z diagnozy nijak nie zgadzała się z rzeczywistością.
Dlatego zamiast kontynuować terapię, skorzystali z porad poleconej terapeutki, która wzięła Julka na SI. Jeździli na zajęcia raz w tygodniu. Zaczęło się od szukania równowagi, ćwiczeń mięśni i koordynacji ruchów. Jednym z zajęć było siedzenie na huśtawce zawieszonej nad ziemią. Terapeutka rzucała do chłopca piłkę. – Najpierw bał się nawet rąk oderwać, potem bawił się nią bez obaw. Czuł się pewnie – opowiada mama Julka. Ten rodzaj zajęć miał pobudzić ciało, zintegrować wszystkie zmysły. Dlatego ćwiczyli też w domu – Julek robił trening na mięśnie brzucha, ale też zanurzał ręce w fasoli czy kaszy i poznawał różne faktury.
Na kolejnym etapie uczył się współpracy, specjalistka zaproponowała pracę w parze z drugim chłopcem. – Julek jest teraz jak nowy – uważają rodzice.
Urszula Sajewicz-Radtke, psycholożka z Uniwersytetu SWPS w Sopocie, uważa, że problem jest złożony. Owszem, rośnie liczba terapii i ofert na rynku, a rodzice są mocno wyczuleni (mają mniej dzieci, więcej w nie inwestują i bardziej zwracają uwagę na niepokojące sygnały), ale w związku ze zmieniającym się trybem życia i realne potrzeby najmłodszych wzrastają. To także efekt tego, że rodzice nie zawsze radzą sobie ze swoją rolą. Przyznaje, że po poradę zgłasza się do specjalistów coraz więcej ojców i matek dzieci już w wieku przedszkolnym. Urszula Sajewicz-Radtke dodaje, że rosnąca liczba dzieci przychodzących po pomoc do specjalistów to także efekt bezstresowego wychowania oraz ciągłego poszukiwania idealnego modelu wychowawczego, co skutkuje brakiem konsekwencji w relacjach z synem czy córką.
Jej zdaniem wiele wynika z dokonujących się przemian społecznych: istotne jest to, że dzieci wychowują się jako jedynacy, często mają starszych rodziców. – 30–40 lat to czas rozliczeń z własnym życiem, a także czas rozwodów. I na ten okres przypada dzieciństwo ich dzieci – mówi Sajewicz. Kiedy dochodzi do rozstania, rodzice często grają dzieckiem, powodując konflikty lojalnościowe. Co przekłada się na zaburzenia, choćby napady lękowe.
Jak wynika z danych Ministerstwa Zdrowia, 12 proc. dzieci leczonych psychiatrycznie ma zaburzenia nerwicowe związane ze stresem. 40 proc. – zaburzenia zachowania. Tymczasem pomoc jest dotowana przez państwo w ograniczonym stopniu. Najmłodsi mogą liczyć na konsultacje w poradniach psychologiczno-pedagogicznych, które najczęściej współpracują ze szkołami (ale zajmują się nie tylko uczniami z danej placówki). Problemem jest czas oczekiwania, który może wydłużyć się do kilku miesięcy, a szybka diagnoza i wdrożenie terapii są w zaburzeniach rozwojowych szczególnie ważne. Obok tego działają poradnie zdrowia psychicznego (tu trafiają głównie nieletni z uzależnieniami czy poważnymi zaburzeniami). Problemem są kolejki, czasem także jakość usług. Innym rozwiązaniem jest leczenie psychiatryczne, również w zamkniętym ośrodku. Nic dziwnego, że luki w dostępie do specjalistów szybko zapełnia rynek usług prywatnych.
Leniwy język
Mama Madzi, choć nie żałuje terapii, na którą chodziła córka, ma wrażenie, że tego rodzaju zajęcia zastępują to, co kiedyś działo się naturalnie. – Dzieciaki na trzepaku ćwiczyły równowagę, a odbijając piłkę i przesypując piasek, rozwijały zmysł dotyku – uważa Karolina. Teraz to, czego nie miały na co dzień, nadrabiają na prywatnych zajęciach.
Podobnie mówi młoda logopedka, która opiekuje się dziećmi w jednym z warszawskich przedszkoli. – Wie pani, ilu mam podopiecznych? W jednej z grup chodzi do mnie na zajęcia ponad 60 proc. – nie ukrywa zaniepokojenia. Opłacanych przez samorząd logopedów brakuje, rodzice decydują się więc na wizyty prywatne – średni koszt ok. 70 zł za 45 minut.
I nie chodzi o ich przewrażliwienie. Dzieci naprawdę mają kłopoty z poprawną wymową, niedobrze układają wargi, niesprawnie poruszają językiem, np. zamiast wymawiać t, z językiem „strzelającym jak z procy” na wysokości podniebienia, opierają go leniwie na przednich zębach. Powód? Jednym z nich są złe nawyki żywieniowe. Rodzice wolą kupować słoiczki, bo nie mają czasu, bo im wygodniej, a dzieci, jedząc papki, nie ćwiczą warg, języka, ruchów żuchwą. Rzadziej też rozmawiają, częściej oglądają bajki czy grają na tabletach. Może i uczą się dzięki temu nowych słów, ale buzia pozostaje niewyćwiczona. Efekt jest taki, że przedszkolaki siedzą potem w salce przed lustrem i razem ze specjalistką uczą się, jak używać zwiotczałych części buzi.
Z kolei Ewelina Gleń, psychodietetyczka z Psychomedica, potwierdza, że i do niej trafia wiele dzieci, które podświadomie, chcąc ściągnąć uwagę rodziców, którzy spędzają z nimi mało czasu, sięgają po skuteczną metodę – jedzenie.
– Problemy mają coraz młodsze dzieci i są one coraz dziwniejsze – dodaje dietetyczka. Od klasycznych zaburzeń typu anoreksja czy bulimia, które pojawiają się raczej u nastolatków, po różnego rodzaju specyficzne upodobania żywieniowe. – Syn w wieku ośmiu lat przestał jeść mięso, potem warzywa. Kuba je tylko dwa rodzaje zup oraz wszystkie mączne potrawy. Makarony, racuchy, naleśniki oraz słodycze – mówi Joanna, nauczycielka w przedszkolu. Dwoi się i troi, by mały otrzymywał wszystkie potrzebne składniki. – Naleśniki robię z mąki gryczanej, wkrajam jabłko – opowiada babcia chłopca. Pomocy szukali u specjalistów.
Granica normalności
Jogurt zje tylko, kiedy konsystencja jest aksamitnie gładka, drażni go dotyk piasku, nie zakłada koszulek z kołnierzykiem, nie lubi pasków, nie je nic zielonego, sika tylko w swojej ubikacji – spektrum „dziwactw” ujawnianych przez dzieci jest duża. Kiedy jednak ich zachowanie odbiega od normy i kto ją wyznacza? Urszula Sajewicz-Radtke przyznaje, że psycholodzy często w pracy stawiają sobie to pytanie. Jej zdaniem jeżeli nie ma ewidentnych zaburzeń rozwojowych, po terapię można sięgnąć, o ile dana dysfunkcja utrudnia życie dziecku albo przeszkadza innym. Jednak granica jest cienka. Zdarzają się rodzice, którzy oczekują, że terapeuta nauczy dziecko wiązać buty, załatwiać sprawy na poczcie i sprawi, że będzie miało piątki w szkole, a także przestanie się kręcić, siedząc przy stole. Cześć z nich czuje się zagubiona w gąszczu rozmaitych mód związanych z wychowaniem dziecka i szuka fachowych wskazówek. A część po prostu przerzuca jego ciężar na opiekunów, szkołę, a wreszcie terapeutów.