Posprzedawali wszystko, co mieli, by dostać się na zachód Europy - mówi dla DGP Maksymilian Rigamonti.
Maksymilian Rigamonti, fotoreporter / Dziennik Gazeta Prawna
Zostałeś zatrzymany na granicy macedońsko-greckiej pod zarzutem jej nielegalnego przekroczenia. Po co tam pojechałeś?
Razem z dziennikarzem Janem Huninem robiłem tam reportaż dla holenderskiej gazety „De Volkskrant”, która mniej więcej od lutego systematycznie zajmuje się tematem uchodźców przedostających się do Europy. Zamiar był taki, żebyśmy razem z grupą uchodźców przekroczyli granicę grecko-macedońską w miejscowości Gewgelija i opowiedzieli historię tych ludzi – skąd są, co robią, jakie mają plany, co się z nimi dzieje.
W Polsce mało się o tym mówi. Właściwie żyje tylko temat, że nagle musimy przyjąć 2 tys. uchodźców z Syrii i Erytrei.
Dwa tysiące ludzi to mniej więcej tyle, ile przeszło przez granicę w ciągu dwóch dni, kiedy tam byliśmy. Ci ludzie dostają się przez Turcję do Grecji, to pierwszy kraj europejski na ich drodze. Tam rejestrują się jako uchodźcy, ale – wbrew prawu – nie zostają, tylko ruszają w dalszą drogę – do Austrii, Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec. Grecy patrzą na to przez palce.
Szlak wiedzie właśnie przez macedońskie miasto Gewgelija, a później przez Serbię i Węgry. Napływ uchodźców jest tak duży, że na granicy serbsko-węgierskiej Viktor Orban kazał ustawić ogrodzenie, drut kolczasty, który ma powstrzymać nielegalną imigrację.
Jak wygląda przekraczanie granicy?
Grecki autobus wyjeżdża z Salonik, zatrzymuje się przed granicą. Ludzie wysiadają, szukają się z rodzinami, a potem idą w stronę Macedonii. Marsz trwa pół godziny, może godzinę. Tam tak naprawdę nie ma oznaczonej granicy, więc nie wiesz, czy jeszcze jesteś w Grecji, czy już nie.
Nikt ich nie zatrzymuje?
Dam ci porównanie – nasza granica z Ukrainą jest naprawdę pilnowana. Są wyszkoleni strażnicy, kamery termowizyjne, psy, quady, patrole nocne. Tam pewnie nielegalnie granicy bym nie przekroczył. Przed Gewgeliją nie ma nic z tych rzeczy. Uchodźcy idą grupami po 80, 120 osób. Czasami mniej. Tyle, ile akurat mieści autobus. Wszystkiego pilnuje dwóch policjantów, którzy próbują tę masę ludzi jakoś pokierować. Nie mają fizycznej możliwości, by ich zatrzymać. Oni po prostu płyną. To ludzka rzeka.
Ciebie też nie zatrzymano od razu?
Ja nawet do tego policjanta podszedłem, powiedziałem: tu jest mój paszport, tu legitymacja prasowa, czy mogę z tymi ludźmi przejść? Policjant odpowiedział: – Idź. Nie wstawił pieczątki. Na dokumenty uchodźców nawet nie patrzył. Mamy problem Państwa Islamskiego, a tam nikt nie kontroluje, kto przekracza granicę.
Co dzieje się, kiedy już wejdą do Gewgeliji?
Koczują tam wokół dworca kolejowego. Sama stacja jest pewnie takiej wielkości jak w Ożarowie Mazowieckim, więc jest na niej potworny tłum. Ludzie tam się myją, śpią, coś jedzą, czekają na pociągi, które podstawione będą niewiadomo kiedy. Co jakiś czas podjeżdża pociąg, ludzie krzyczą, przepychają się. Jest walka o miejsce. Małe dzieci płaczą. Widać chaos w tym wszystkim, jeden policjant mówi to, drugi tamto. Macedończycy nie dają sobie rady.
Myślę, że to dlatego w ogóle się nami zainteresowano. Dopiero kiedy zaczęliśmy kręcić się po ulicach i dokumentować sytuację, policja zatrzymała nam paszporty. Funkcjonariusze zażądali opłaty 250 euro za nielegalne przekroczenie granicy. Odmówiliśmy, więc zamknięto nas w komisariacie policji. Powiedziano nam, że mamy tam czekać, dopóki nie zobaczymy się z sędzią. Problem polegał też na tym, że nikt nie mówił tam w innym języku niż macedoński, więc nie byliśmy w stanie zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje. Pomogła dopiero interwencja ambasadora. Dostaliśmy nakaz opuszczenia Macedonii.
Chciałbym bardzo podziękować za pomoc ambasadorowi RP w Republice Macedonii panu Jackowi Multanowskiemu i rzecznikowi MSZ Marcinowi Wojciechowskiemu. Ich szybka reakcja i zaangażowanie przyczyniły się do naszego uwolnienia.
Nie mogę również zapomnieć o wsparciu polskich mediów. Koleżanki i koledzy: bardzo dziękuję.
Kim są uchodźcy, których spotkaliście?
Na początku wszyscy mówią, że są z Syrii. Bo skoro tam jest wojna, to jest powód, żeby uciekać. Tym, którzy słyszą ich historie, łatwiej je zaakceptować. Potem okazywało się, że część z nich to jednak nie Syryjczycy, ale Irańczycy uciekający od twardego reżimu politycznego. Część to Irakijczycy uciekający przed Państwem Islamskim. Ale spotkaliśmy też wielką grupę z Bangladeszu. Ci ludzie po prostu jadą w poszukiwaniu lepszego życia i wykorzystują ten szlak.
Uchodźców z Syrii odróżnia od innych to, że są młodzi, nieźle ubrani, mają pieniądze. Część z nich jest wykształcona. Posprzedawali wszystko, co mieli na miejscu, a całe zebrane pieniądze służą im do przedostania się na zachód Europy.
Jakie mają plany?
To problem. Ci uchodźcy, których spotkaliśmy, jechali właściwie bez planów. Żyjemy w cyfrowym świecie, oni też mają Twitter, Facebook, więc zmawiają się, przekazują sobie informacje, gdzie się komu udało. Starają się tam docierać, bo z ich perspektywy to kraje mlekiem i miodem płynące.
Mówisz, jakbyś był przerażony tym, co zobaczyłeś.
Na pewno zdumiała mnie skala tego, co się tam dzieje. Tysiąc osób dziennie przez pięć ostatnich miesięcy. W zasadzie to myślę, że dobrze, że mnie zatrzymali. Bo inaczej przywiózłbym zdjęcia dla „De Volkskrant” i na nikim nie zrobiłoby to wrażenia.