Tytuł felietonu ukradłem oczywiście Tocqueville’owi. Ale warto zastanowić się, jak działa demokracja nie tylko w Polsce, w Europie, gdzie narzekań nie brakuje, ale w Stanach Zjednoczonych. Wydawałoby się, że chociaż trochę lepiej. Ale rozważmy dwa przykłady.
Pierwszy to decyzja Sądu Najwyższego, która umożliwia wszelkie małżeństwa, jakich ludzie sobie życzą. Oczywiście, najbardziej uradowało to zwolenników małżeństw homoseksualnych i całą lewicę. Prezydent Obama zachwycony urządził nawet imprezę na tę cześć. Ale po kilku tygodniach nawet lewica zaczyna mieć wątpliwości. Nie co do tego, że należy prawnie zagwarantować małżeństwo wszystkim, którzy tego chcą, lecz co do tego, czy taka decyzja z racji znaczenia dla życia społecznego nie powinna przejść przez Kongres, jak wszystkie ustawy, a nie tylko zostać wprowadzona jakby tylnymi drzwiami przez Sąd Najwyższy? Pytanie nie jest błahe, bo władza sądownicza nie jest władzą ustawodawczą. A zatem potęga Sądu Najwyższego ma swoje wątpliwe aspekty. Przypominają się przy tej okazji rozmaite zachowania Sądu Najwyższego w przeszłości, na przykład to, że ustawy wprowadzone przez Roosevelta, a określane mianem New Dealu, cudem przeszły w Sądzie Najwyższym stosunkiem 5 do 4. Zaś kolejnego liczenia w oczywistej sytuacji na Florydzie podczas wyborów prezydenckich, które wygrał (a faktycznie przegrał) George W. Bush, Sąd Najwyższy jednak nie zarządził. A zatem czy to Sąd Najwyższy ma decydować o losach demokracji? Przecież trudno nawet sobie wyobrazić, co by było, gdyby nie było New Dealu.
Drugi przypadek to Donald Trump jako kandydat na prezydenta. Trump naturalnie na razie występuje jako republikanin, ale jeżeli republikanie go nie poprą, co przy jego reputacji i zdumiewająco nonsensownych wypowiedziach jest wielce prawdopodobne, już się bowiem szykuje do startu jako kandydat niezależny. Republikanie mają więc kłopot, bo jako niezależny kandydat może odciągnąć do 10 proc. republikańskich wyborców z południowych stanów, co oznaczałoby pewne zwycięstwo demokratki Hillary Clinton. A dlaczego Donald Trump jest szczególny, mimo że niezależni kandydaci już bywali? Bo ma niemal nieograniczone fundusze na kampanię i jako niezależny kandydat pobawi się na całego. I Clinton może wygrać dzięki temu – delikatnie mówiąc – mało wiarygodnemu politykowi.
Zobaczymy, jak to się potoczy, ale to chyba pierwsza w najnowszej historii demokracji sytuacja, kiedy polityk w sposób oczywisty nienadający się do polityki może wpłynąć na ostateczną decyzję co do wyboru prezydenta USA tylko dlatego, że jest multimiliarderem. Jeszcze nie może sobie prezydentury kupić za pieniądze, ale już jest od tego niedaleko.
Otóż jest to przypadek drastycznego podważenia sensu i sposobu przeprowadzania demokratycznych wyborów. Szantaż finansowy jest bardziej brutalny i widoczny niż szantaż innego rodzaju, ale coraz częściej przedstawiciele bliżej niezdefiniowanych mniejszości mogą szantażować główne partie. Zupełnie tych partii nie bronię, same sobie winne. Jednak jeżeli chcemy bronić demokracji, to nie powinno dochodzić do takich sytuacji.
Zapewne Paweł Kukiz nie uzyska tak dobrego wyniku w wyborach parlamentarnych, jak się jeszcze niedawno zdawało, ale – mimo jego deklaracji – może mieć szanse na dowolne manipulowanie głównymi partiami, które bez jego ugrupowania nie będą miały większości. A jego ugrupowanie nie tylko nie ma programu z zasady, ale także dlatego, że go mieć nie może, bo cóż by takiego miało się w tym programie znaleźć, czego brak w festiwalu obietnic, jaki już oglądamy?
Jeżeli demokratyczne wybory w Ameryce stają się formą manipulacji, to znaczy, że reguły demokracji proceduralnej już się zużyły. Mamy w tej sytuacji dwa wyjścia: albo powoli zezwolić politykom na kupowanie stanowisk, na jawną ingerencję pieniądza w politykę, bo niejawna i tak już funkcjonuje. Albo zastanowić się nad zasadniczą zmianą dotychczasowych zasad. Nad przywróceniem rzeczywistej demokracji przedstawicielskiej, a nie demokracji finansowej lub sądowniczej. ©?