Teoretycznie partia Jarosława Kaczyńskiego ma szansę rządzić większością z 16 województw. W praktyce realną władzę zyska zapewne tylko w dwóch. Prawdziwym zwycięzcą wyborów samorządowych są politycy z PSL, którzy będą dążyć do podwojenia liczby swoich marszałków.
Podkarpacie i Małopolska – tylko w tych regionach Prawo i Sprawiedliwość ma szansę na samodzielne rządy w sejmikach województw. W pozostałych województwach, w których PiS – jak wczoraj wynikało ze wstępnych sondaży i cząstkowych wyników wyborów – zdobyło najwięcej głosów (podlaskie, mazowieckie, łódzkie, lubelskie, świętokrzyskie, śląskie), partia może i tak zostać zepchnięta do opozycji przez odtwarzaną koalicję PO-PSL.
Politycy PiS z woj. małopolskiego liczą na samodzielne rządy w sejmiku, choć na razie mówią o tym nieoficjalnie. Ponieważ Jarosław Kaczyński wykluczył już współpracę z lewicą, w razie czego naturalnym kandydatem do budowania koalicji jest PSL. Tym bardziej że reprezentacja Platformy Obywatelskiej w regionie może zostać mocno zmarginalizowana. Jak tłumaczy Zdzisław Filip, kandydat PiS do podkarpackiego sejmiku, do tej pory 4 na 39 radnych było z PSL, choć zajmowali istotne stanowiska wicemarszałka, członka zarządu województwa, wiceprzewodniczącego sejmiku i przewodniczącego komisji ochrony środowiska. To była cena, jaką musiała zapłacić PO za wejście w koalicję z ludowcami. Radnych PO było aż 17. – Teraz te proporcje mogą się odwrócić. Ale decyzje o wchodzeniu w jakiekolwiek koalicje będziemy podejmować na radzie regionalnej – zastrzega Zdzisław Filip.
Także na Podkarpaciu PiS zdominował sejmik. Według wstępnych wyników zdecydowanie wygrał: z 33 mandatów może dostać nawet 20. – Jeśli to się potwierdzi, będziemy rządzić samodzielnie. Nie ma sensu rozpatrywać innych wariantów – podkreśla Władysław Ortyl, obecny marszałek.
Ale pozycję PiS osłabia rosnący apetyt PSL, podyktowany dobrym wynikiem wyborczym (17 proc. według wstępnych sondaży). Regionalna układanka w największej mierze zależy od decyzji w szeregach ludowców. Szef PSL Janusz Piechociński zapowiedział wczoraj, że w pierwszej kolejności regionalne koalicje będzie tworzyć z Platformą. Jeśli natomiast trzeba byłoby nawiązać współpracę z PiS, to i tak również z udziałem Platformy (koalicja PiS-PO-PSL). W tym kontekście przywoływał porozumienie PO-PiS-PSL w woj. świętokrzyskim skupione wokół marszałka Adama Jarubasa (PSL) w latach 2006–2010. Z wypowiedzi Janusza Piechocińskiego oraz nieukrywanej niechęci świętokrzyskich struktur PSL do PiS wynika, że opcja PiS-PSL raczej nie wchodzi w grę.
Na Lubelszczyźnie wszystko wskazuje na wygraną PiS, ale także PSL od lat ma tam bardzo silną pozycję. Lider listy PiS Marek Wojciechowski nie wyklucza koalicji z PSL, jednak nie ma wielkich nadziei, że do niej dojdzie. – W polityce nigdy nie mówi się nigdy, rozmowy możemy prowadzić z każdym, gdy będzie znany ostateczny wynik wyborów. Ale mamy świadomość, że PSL i PO zrobią wszystko, by się dogadać i utrzymać ster władzy. Tak było po poprzednich wyborach – zauważa Wojciechowski.
Podobna sytuacja jest na Mazowszu: PiS może być pierwszy, choć z powodu chaosu w liczeniu głosów trudno było zorientować się wczoraj, jak będzie wyglądał rozkład mandatów. Ale politycy PiS nie kwapią się do szukania porozumienia z PSL. – Nie ma sensu wchodzić w porozumienia ze Struzikiem. Jeśli koalicja z PSL, to bez niego. Inaczej w województwie nic się nie zmieni, a my będziemy za to brali odpowiedzialność – zauważa jeden z polityków partii. Mazowieckie PSL to Adam Struzik, dlatego zapewne także tu PiS nadal będzie w opozycji.

PSL i PO zrobią wszystko, aby się dogadać i utrzymać stery władzy

Mało prawdopodobna jest też koalicja PiS z PSL w Łódzkiem. Choć zwolennicy Kaczyńskiego wzięli około jednej trzeciej z 36 mandatów, to rządzić raczej nie będą. – Cel został osiągnięty, wygraliśmy. Zobaczymy, jak ułożą się wyniki innych komitetów i czy będzie sens rozmawiać z kimkolwiek o czymkolwiek – mówi jeden z lokalnych polityków PiS. Tym bardziej że działacze PiS wczorajsze słowa prezesa interpretują jako wskazówkę: albo rządy samodzielne, albo nic.
PiS zachowuje rezerwę wobec decyzji o koalicji z ludowcami w sejmikach także z uwagi na przyszłoroczne wybory parlamentarne. PiS dąży do zwycięstwa w skali, która pozwoli mu na samodzielne rządy w kolejnej kadencji parlamentu. A to oznacza ostrą krytykę większości rządowej, w tym PSL. Z kolei ludowcy ostrożnie podchodzą do związków z PiS, gdyż boją się losu LPR i Samoobrony. Zamierzają za to przełożyć swoją mocniejszą pozycję w samorządach na układ koalicyjny z PO – aby mieć w nim więcej do powiedzenia. Jak wynika z nieoficjalnych rozmów z politykami PSL, ugrupowanie to będzie dążyło do zwiększenia liczby marszałków w województwach. – Z racji wyniku w wyborach należy nam się co najmniej sześciu marszałków. A świetnie byłoby mieć ośmiu – zdradza jeden z prominentnych ludowców. Do tej pory kierowali tylko Lubelszczyzną, Mazowszem i Świętokrzyskim. Podwojenie liczby marszałków spowoduje, że w dużej mierze to PSL będzie – za pośrednictwem zarządów województw – kształtować politykę regionalną pod kątem wydatkowania środków unijnych. To tym ważniejsze, że w latach 2014–2020 samorządy będą zarządzać ok. 40 proc. wszystkich europejskich pieniędzy. W latach 2007–2013 było to 25 proc. PSL może też wykorzystać swój sukces i porażkę PO do forsowania własnych postulatów w koalicji. Chodzi np. o powołanie szefa Polskiej Agencji Kosmicznej. Ale jak zapewnia jeden z prominentnych ludowców, nie będą chcieli wzmocnienia pozycji w rządzie.
Dla partii parlamentarnych niedzielne wybory były ostatnim poważnym testem przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi. Wcześniej czekają nas wybory prezydenckie, ale z racji bardzo silnego poparcia dla Bronisława Komorowskiego wydaje się, że partiom – także PiS – trudno będzie wypromować własnego kandydata. Ludowcy zapewne w ogóle nie wystawią swojego. Duży dylemat w tej sprawie może mieć SLD, które w niedzielę poniosło ciężką klęskę samorządową.
Frekwencja wyniosła ponad 50 proc. Listy wyborcze są zafałszowane
Zgodnie z informacjami PKW już o godz. 15.00 było wiadomo, że wybory samorządowe będą rekordowe, jeśli chodzi o frekwencję. Według przekazanych wówczas danych do urn wybrało się w niedzielę 47,42 proc. uprawnionych do głosowania. Jeszcze przed końcem liczenia głosów pobity został rekord z pierwszej tury wyborów samorządowych w 2010 r., kiedy frekwencja wyniosła 47,32 proc. Są to trzecie wybory samorządowe z rzędu, w których frekwencja rośnie. Chociaż mogłoby to wskazywać na rosnące zaangażownie obywateli, poczucie tego, że dobra lokalna władza jest kluczowa dla rozwoju regionalnego, wcześniej wybory samorządowe potrafiły zaskakiwać niewielkimi wahaniami. W 1998 r. frekwencja wyniosła 45,35 proc., żeby cztery lata później spaść do poziomu 44,23 proc. Udział Polaków w wyborach lokalnych ustabilizował się na solidnym poziomie kilku punktów procentowych ponad granicą 40 proc. Nie została ona osiągnięta tylko jeden raz – w 1994 r., kiedy frekwencja wyniosła 33,78 proc. Próg 40 proc. został przekroczony nawet podczas pierwszych wyborów samorządowych z 27 maja 1990 r. Warto zwrócić uwagę, że w rzeczywistości frekwencja jest odrobinę wyższa. Gminne rejestry wyborców tworzone są na podstawie listy osób stale zamieszkałych na terenie gminy. Rejestr nie wszędzie nadąża za ubytkiem mieszkańców spowodowanym emigracją, w sytuacji, w której emigrant nie wymeldowuje się z terenu gminy. Według spisu powszechnego w 2011 r. za granicą przebywało ok. 1,7 mln Polaków w wieku powyżej 18 lat. Jeśli uwzględnić ten ubytek, w wyborach wzięło udział ponad 50 proc. uprawnionych do głosowania (zakładając, że pewien odsetek Polaków będących za granicą stawiłaby się przy urnach wyborczych). Spośród wszystkich typów wyborów najbardziej mobilizowały wybory prezydenckie. Rekord padł podczas drugiej tury w 1995 r., kiedy doszło do pojedynku między Lechem Wałęsą a Aleksandrem Kwaśniewskim. Frekwencja wyniosła 68,23 proc. Jeśli idzie o wybory parlamentarne, to rekordowe okazały się te z 2007 r., w których wzięło udział 53,88 proc. Polaków.