Kolejna konsumpcyjna orgia za rok. Teoretycznie jest sporo czasu, żeby otrząsnąć się po mikołajowym kacu i pomyśleć, co zrobić, by znów nie bolała nas głowa. Ale na abstynencję mamy niewielkie szanse
Z kacem jak to z kacem – żeby go nie mieć – lepiej nie pić. Tyle że jednorazowe doświadczenie nie uczy nas zbyt wiele. Nie będziemy pić przez tydzień, miesiąc, kwartał, ale pewnie kiedyś znów ulegniemy. Zastanawiają się państwo, co nasz „narodowy sport” ma wspólnego ze świętami Bożego Narodzenia? Już tłumaczę. Z ręką na sercu – kto po zakupowym szale i obżarstwie nie pomyślał: po co mi to było? Za jakie grzechy? Ale jednocześnie, obserwując zgliszcza w portfelu i lodówce, gdzieś głęboko w środku nie miał satysfakcji, poczucia dobrze spełnionego obowiązku. I majaczącej w oddali myśli, że kiedyś znów ulegnie. Wypisz wymaluj kac. W najczystszej postaci.
– Porównanie picia alkoholu do robienia zakupów jest trafne. Badania pokazują, że mózg człowieka reaguje na pieniądze podobnie jak na różne inne przyjemności, w tym na alkohol – potwierdza prof. Tomasz Zaleśkiewicz, kierownik Katedry Psychologii Ekonomicznej oraz Centrum Badań nad Zachowaniami Ekonomicznymi przy Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. – I jak po piciu na drugi dzień często tego żałujemy, tak może być i przy zakupach. Gdy włączymy racjonalne myślenie i zaczynamy analizować, możemy dojść do wniosku, że zabrnęliśmy za daleko. Gdy w grę wchodzi przyjemność, działamy bardziej na bazie emocji niż rozsądnego myślenia – tłumaczy naukowiec.
Trzeba pamiętać, że te przyjemności drogo nas kosztowały. Firma doradcza Deloitte w badaniu „Zakupy świąteczne 2013” oszacowała, że w tym roku na bożonarodzeniowe prezenty, jedzenie oraz spotkania z najbliższymi zamierzaliśmy wydać ok. 1126 zł. To oznacza, że w porównaniu z zeszłorocznymi wydatkami zwiększyliśmy budżety o 5 proc. Święta finansowaliśmy głównie z oszczędności (zrobiło tak aż 78 proc. ankietowanych). Co dwudziesta osoba postanowiła z tej okazji zadłużyć się w banku. Wydatki na święta w skali całego kraju to ok. 27 mld zł. Jak twierdzi Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista mBanku, sprzedaż detaliczna mogła wzrosnąć w grudniu nawet o ok. 6 proc.
Nic dziwnego, że handlowcy stawali na głowie, by ułatwić nam wydawanie pieniędzy. Nie jest to zaś specjalnie trudne, bo w tym okresie jesteśmy idealnymi klientami. Wręcz prosimy się, by ulec. I z lubością ulegamy. – Gdy podejmujemy decyzje, lubimy mieć jakieś uzasadnienie, a święta są bardzo dobrym wytłumaczeniem i racjonalizacją zakupów. Wydajemy pieniądze, których w innym momencie byśmy nie wydali albo przynajmniej zastanowili się, czy chcemy je wydać – dodaje prof. Tomasz Zaleśkiewicz.
I choć przed zakupami specjalnie się nie bronimy, i tak jesteśmy ofiarami wielu bardziej lub mniej wyszukanych trików mających spowodować, by zdrowy rozsądek przegrał w naszych głowach z emocjami. Piękny zapach unoszący się w butikach, kolekcje specjalnej, świątecznej odzieży z cenami na każdą kieszeń, aleje niskich cen w supermarketach, wszystko pod czujnym okiem tekturowych mikołajów z obowiązkowym napisem „promocja” i w rytm nieśmiertelnego „Last Christmas” lub tradycyjnych kolęd. Centra handlowe są dla nas przed świętami niczym świeca dla ćmy. Przyciągają z niesłychaną mocą kiczowatym nastrojem, który jednak nas nie odrzuca. Dlaczego? – Tam pachnie piernikami wcześniej niż w naszych domach, o ile oczywiście w ogóle znajdziemy czas, by je upiec – mówi prof. dr hab. Tomasz Szlendak z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – Coraz mniej wierzę w marudzenie Polaków, że nie chcą przebywać w tłumie, że nie chcą stać w kolejkach, że nie chcą brać udziału w szaleństwie konsumpcyjnym, bo co roku to robią. Mam bardzo mocne wrażenie, że jest to jakiś rodzaj uspołecznienia, który jest potrzebny Polakom przed świętami – dodaje. – Chodzi o przebywanie razem. Tam, gdzie jest wiele osób, natychmiast zaczyna się ludziom podobać. To, że mówimy na lewo i prawo, że to nas męczy, mocno kłóci się z tym, że jesteśmy tam obecni. Gdyby nas to faktycznie męczyło, tobyśmy tam nie poszli. 75 proc. Polaków ma szerokopasmowy internet, mogą odpalić komputer i kupić prezenty w sieci. A na tak wielką skalę tego nie robimy – dodaje.
Jego zdaniem od paru lat obserwujemy medialną, a nawet naukową nagonkę na zbyt rozbuchaną konsumpcję. Ludzie zaczynają to dostrzegać i w swoich deklaracjach przyłączają się do krytyki. Ale ich czyny różnią się od słów. – Wymiana darów jest jednym z podstawowych mechanizmów społecznych. W ten sposób buduje się więzi. Ludzie instynktownie, a w pewnym sensie też racjonalnie to czują i wiedzą. I wydawanie pieniędzy na prezenty już nie jest postrzegane przez nich jako problem – wyjaśnia prof. Szlendak. Podaje przykład badań nad zakupoholikami, którzy w momencie, gdy kupują coś nie dla siebie, ale dla innej osoby, nie mają z tego powodu wyrzutów sumienia. – Inna sprawa, że prezenty zamiast budować, coraz częściej zastępują więzi – dodaje naukowiec.
Czy więc prezent staje się swego rodzaju rekompensatą dla najbliższych za to, że nie mamy dla nich na co dzień czasu i poświęcamy im zbyt mało uwagi? – Czasami tak jest – mówi dr Aleksandra Borkowska z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. – Ale zakupy to także sposób radzenia sobie ze stresem. Mamy skalę wydarzeń życiowych Holmesa i Rahe’a. Na niej, oprócz np. śmierci współmałżonka, zwolnienia z pracy, kłótni w domu czy kłopotów z teściową, znajdziemy też święta Bożego Narodzenia jako wydarzenie życiowe potencjalnie stresogenne. Ono nie jest co prawda w czołówce punktowej, ale jednak jest. Kupowanie czy cała akcja prezentowa może być czynnikiem redukującym napięcie. Sposobem na radzenie sobie ze stresem, pośpiechem i wyzwaniami, które dotyczą świąt – wyjaśnia Borkowska.
Zdaniem prof. Tomasza Szlendaka możemy mieć pozakupowego kaca. Tyle że nie z tego powodu, że wydaliśmy pieniądze, ale z tego, na co je przeznaczyliśmy. – Jeśli nasze oszczędności poszły na korporacyjno-chiński chłam, wtedy powinniśmy się wstydzić. Na tym etapie rozwoju w Polsce musimy się już zastanawiać nad tym, co i od kogo kupujemy. Jeśli wydajemy na polskie rzemiosło, jeśli wydajemy na pracę ludzi, których znamy albo przynajmniej wiemy, kim są, ma to sens. Raczej w takich aspektach widzę niebezpieczeństwo nieracjonalnego wydawania – tłumaczy.
Jest jeszcze inny sposób na to, by po świętach nie mieć złego samopoczucia. Tyle że wymaga on sporo zaangażowania i zainwestowania towaru nawet bardziej deficytowego niż pieniądze – naszego czasu. – Jest część społeczeństwa, która ulega podszeptom marketingowców, i jest część, która ma nieco inne pomysły na obdarowywanie siebie – mówi dr Borkowska. – Coraz więcej z nas myśli o tym, żeby nie brać gotowego produktu, tylko prezent spersonalizować. To wymaga poznania oczekiwań drugiej osoby i poświęcenia czasu, by taki podarek zdobyć bądź wykonać samemu – dodaje psycholog. Jej zdaniem bardzo ważne jest też to, by zadać sobie pytanie, czym mają dla nas być święta i jaki mamy pomysł na spędzenie wspólnego czasu z najbliższymi. Jeśli to zrobiliśmy, mamy duże szanse, że nie ulegliśmy komercyjnej ofercie, mającej niewiele wspólnego z wartościami.
A co, jeśli nam się nie udało? Raczej nie było sposobu na to, by obronić się przed świąteczną ofertą. I nawet wyjazd w egzotyczne zakątki świata niewiele mógł tu pomóc. – Właśnie wróciłem z Indii, które nie są krajem chrześcijańskim, ale w centrach handlowych stały bałwany, choinki. Święta w pełni. One są już nie tylko skomercjalizowane, ale i zglobalizowane – mówi prof. Tomasz Zaleśkiewicz. Dlatego też większość z nas nie uciekła z pewnością mikołajom wychodzącym z ekranów telewizorów, komputerów czy wykrzykującym irytujące „ho, ho, ho” w radiowych reklamach. Udało się może tym nielicznym, którzy prezenty postanowili kupić z dużym wyprzedzeniem. – Jeśli nie mamy do czynienia z uzależnieniami, rujnowaniem rodziny za sprawą świąt, zadłużeniem się w parabankach, to ja tu jednak problemu nie widzę – stwierdza prof. Tomasz Szlendak. – Nie mówiąc o tym, że w skali makro to gospodarce pomaga – dodaje.
Święta mogły być też trudne z jeszcze jednego, dość zaskakującego powodu. Oto po codziennym biegu, którego rytm wyznaczają praca, przedszkole lub szkoła, nagle zwolniliśmy. I na kilka dni stanęliśmy twarzą w twarz z rodziną. To mogło być sporym szokiem. – Mamy przy sobie żonę, męża, dzieci, rodziców, dziadków, jest więcej przestrzeni, by spojrzeć na siebie, być razem i porozmawiać. Może warto wtedy odnieść się do jakości relacji, jakości więzi między nami. I to są wyzwania. Ale to też może być piękna wartość, bo możemy się czegoś dowiedzieć, coś poodkrywać, zapragnąć zmiany w jakości czasu, którego będziemy chcieli wygospodarować w nowym roku trochę więcej – podsumowuje dr Borkowska.
I pewnie warto jej posłuchać. Kolejna konsumpcyjna orgia już za rok. Teoretycznie jest sporo czasu, żeby otrząsnąć się po mikołajowym kacu i pomyśleć, co zrobić, by znów nie bolała nas głowa. Ale na abstynencję mamy niewielkie szanse.