Mój „Wołyń zdradzony” został usunięty z konkursu z naruszeniem elementarnych zasad przyzwoitości. To rugowanie osób o innych poglądach z przestrzeni publicznej

W o ostatnim numerze Magazynu DGP ukazał się obszerny wywiad z Piotrem Gursztynem („Wycofaliśmy, bo przeczytaliśmy”, DGP 212/2019). W rozmowie tej pada pod moim adresem wiele mocnych słów i ciężkich oskarżeń. Moim zdaniem niepodpartych żadnymi dowodami.
Już na wstępie rozmowy z Maciejem Miłoszem Piotr Gursztyn zadeklarował, że w pełni utożsamia się zarówno z samą decyzją, jak i ze sposobem, w jaki mój „Wołyń zdradzony” został wykluczony z konkursu Książka Historyczna Roku im. Oskara Haleckiego. (...)
Mojemu adwersarzowi najbardziej nie spodobała się część książki dotycząca niemieckiej polityki okupacyjnej na Wołyniu. Według niego jest ona „wybielaniem, a wręcz apologią działań okupanta niemieckiego”. Jest to oczywiście nonsens, o którym może się przekonać każdy czytelnik, sięgając po „Wołyń zdradzony”.
„Nikt przy zdrowych zmysłach nie neguje niemieckich zbrodni na narodzie polskim. Niemcy w naszym kraju rozlali morze krwi” – dowodzę na str. 161. Na str. 163 piszę zaś o „przerażających zbrodniach, których Niemcy dopuścili się na Żydach” i „karnych ekspedycjach urządzanych przez SS” na Wołyniu. Dwie strony dalej o niemieckiej pacyfikacji wołyńskiej wsi Obórki, do której doszło w listopadzie 1942 r. „W masakrze zginęło czterdziestu cywilów” (str. 165).
Piotr Gursztyn wypomina mi, że jeden z rozdziałów tej części nazwałem „Żyjemy! Heil Hitler!”. „Zapomniał” jednak dodać, że jest to cytat z relacji Mieczysława Ogrodowczyka, który w czerwcu 1941 r. w ostatniej chwili został uratowany przez Niemców przed śmiercią z rąk bolszewików i w przypływie entuzjazmu wydał z siebie taki okrzyk.
Areną debaty powinny być łamy prasy i publiczne dyskusje, a nie zakulisowe działania i wykorzystywanie instytucji publicznych do zwalczania adwersarzy
W rozdziale tym opisuję ulgę, jaką odczuli Polacy z Wołynia w momencie, gdy wkraczające oddziały Wehrmachtu przepędziły Sowietów. Ale piszę również o olbrzymim rozczarowaniu Niemcami, którzy w miejsce czerwonego terroru szybko wprowadzili terror brunatny (str. 163). O tym Gursztyn również nie wspomina.
Ma on zresztą pretensje nie tylko o to, co w swojej książce napisałem, lecz także o to, czego nie napisałem. Zarzuca mi na przykład, że nie wspomniałem o mordzie na profesorach lwowskich. Problem w tym, że ja napisałem książkę o Wołyniu, a Lwów… znajdował się na terenie Galicji Wschodniej.
Problemem okazuje się również to, że nie zająłem się działalnością szefa Komisariatu Rzeszy Ukraina Ericha Kocha. Ale przecież Gursztyn doskonale wie, że przedmiotem mojego studium jest polityka lokalnych władz niemieckich w poszczególnych miastach i miasteczkach Okręgu Generalnego Wołyń-Podole, a nie polityka centralnych władz całego Komisariatu.
Mamy więc do czynienia z sytuacją zdumiewającą. Gursztyn z pełną premedytacją dokonuje manipulacji – których celem jest wypaczenie sensu mojej książki – i jednocześnie fałszywie oskarża o manipulację mnie. Muszę przyznać, że jest to praktyka, którą w debacie publicznej spotyka się niezwykle rzadko.
Piotr Gursztyn oburza się na fakty. Na wydarzenia historyczne, które nie pasują do lansowanej obecnie, uproszczonej, patriotycznie poprawnej wykładni dziejów. Najpoważniejszym zarzutem, jaki wysuwa wobec mojej książki, jest bowiem to, że opisałem pomoc, jaką zagrożeni banderowskimi mordami Polacy z Wołynia otrzymywali od Niemców. Problem w tym, że to prawda. Czy się to Piotrowi Gursztynowi podoba, czy nie, takich przypadków było bardzo dużo. I są to sprawy doskonale znane historykom. Gdyby mój adwersarz znał podstawową literaturę przedmiotu, przeczytał wspomnienia ocalałych i dostępne badaczom dokumenty, nie byłby zaskoczony, czytając w „Wołyniu zdradzonym” o tym paradoksalnym zjawisku.
Wołyński paradoks
Wszystko zaczęło się wiosną 1943 r., kiedy na rozkaz dowództwa OUN-B funkcjonariusze wołyńskiej ukraińskiej policji pomocniczej uciekli z bronią do lasu i dołączyli do oddziałów UPA. Był to cios dla lokalnych niemieckich władz okupacyjnych. Niemcy de facto utracili kontrolę nad większością Wołynia. Zamknęli się w miastach i okopali wzdłuż strategicznych linii kolejowych. Tereny wiejskie znalazły się zaś pod władaniem partyzantów ukraińskich i sowieckich. To zaś doprowadziło do załamania dostaw kontyngentów rolnych.
W tej sytuacji lokalne władze okupacyjne w niektórych częściach Wołynia zwróciły się do Polaków. Pomoc udzielana naszym rodakom objawiała się na kilka sposobów:
  • stworzenie polskiej policji na miejsce policji ukraińskiej – policja ta (tzw. zieloni) broniła polskich wsi,
  • sprowadzenie na Wołyń złożonego z Polaków 202. Batalionu Schutzmannschaft, którego członkowie walczyli z UPA,
  • przekazywanie broni polskim samoobronom – takie twierdze oporu jak Przebraże nigdy nie odparłyby zmasowanych ataków banderowców, gdyby nie dostarczone im niemieckie karabiny.Należy również zwrócić uwagę na to, że większość Polaków, która przeżyła ludobójstwo na Wołyniu, przetrwała w miastach. W Kowlu, Włodzimierzu Wołyńskim czy Łucku. Stało się tak dlatego, że znajdowały się tam niemieckie garnizony i oddziały UPA bały się tam zapuszczać. Areną ludobójstwa były tereny wiejskie.
W „Wołyniu zdradzonym” wyraźnie napisałem, że lokalne władze okupacyjne nie kierowały się miłością do Polaków, ale własnym interesem. Na terenach opanowanych przez polską samoobronę lub policję przywracano bowiem porządek i wznawiano dostawy kontyngentów. Zmniejszała się również swoboda manewru ukraińskich i sowieckich partyzantów. Niemcy wywieźli również część ocalałych z rzezi Polaków na roboty do Rzeszy.
Opisałem zresztą nie tylko pomoc udzielaną Polakom przez Niemców, ale również przez Sowietów. W niektórych miejscach Wołynia polskich wiosek przed banderowcami broniły oddziały bolszewickiej partyzantki. Była to transakcja wiązana: Sowieci zapewniali polskim chłopom bezpieczeństwo, a polscy chłopi Sowietom żywność i schronienie.
Z kolei Armia Krajowa – co jest głównym tematem książki – na poważnie weszła do akcji zbyt późno, dopiero w sierpniu, wrześniu 1943 r., gdy duża część ofiar ludobójstwa na Wołyniu już nie żyła. Takie są fakty i nie ma powodu, żeby je cenzurować.
Piotr Gursztyn twierdzi, że „wcześniej nikt z historyków, którzy badali sprawę Wołynia”, nie stawiał podobnych tez. Ja tymczasem – według niego – Wołynia nie badałem. Dwa strzały i dwa pudła. O pomocy udzielanej polskim cywilom przez lokalne niemieckie władze historycy piszą od lat. Mnóstwo informacji na ten temat znajduje się w dokumentach polskiego podziemia i relacjach ocalałych.
„Wypadki samoobrony ze strony ludności polskiej były bardzo rzadkie ze względu na brak broni” – czytamy w opracowaniu Kierownictwa Walki Powszechnej z 3 sierpnia 1943 r. „Planowym zorganizowaniem obrony zajęli się dopiero Niemcy, zagrożeni na całym Wołyniu, gdzie ponieśli również znaczne straty”.
Nie jest też prawdą, że nie badałem Wołynia. Temat ten zbadałem w sposób dogłębny. Pierwszą kwerendę źródłową w Archiwum Akt Nowych, gdzie znajdują się akta AK i Delegatury Rządu na Kraj, przeprowadziłem 15 lat temu, a kolejne w latach 2016 i 2019. Można to bez problemu sprawdzić. W każdej teczce i pudełku z mikrofilmem znajdują się wpisy korzystających z nich badaczy wraz z datami dziennymi.
Wykorzystałem również oryginalne dokumenty polskiego podziemia z Wołynia, które znajdują się w Gabinecie Rękopisów BUW, a także źródła przechowywane w archiwum IPN. Przeczytałem setki wspomnień i relacji ocalałych z ludobójstwa. Przestudiowałem dokumenty wydane drukiem i literaturę przedmiotu. Jeździłem na Wołyń, gdzie rozmawiałem ze świadkami historii.
Praca ta zajęła mi wiele lat. „Wołyń zdradzony” jest moją najlepiej udokumentowaną książką. Każda teza, która została w niej postawiona, ma bogatą podstawę źródłową. Potwierdza to opinia wybitnego specjalisty zajmującego się ludobójstwem na Wołyniu prof. Grzegorza Motyki, który uznał moją książkę za odkrywczą. „Autor poruszył bardzo ważny problem i przekopał się przez bardzo dużą liczbę ciekawych materiałów” – powiedział profesor podczas niedawnej debaty w Warszawie.
Moją książkę za wartościową uznali również inni specjaliści zajmujący się konfliktem polsko-ukraińskim, m.in. dr Damian K. Markowski czy dr Mirosław Szumiło. Bardzo pozytywnie ocenia ją prof. Sławomir Cenckiewicz. Wysuwane przez Piotra Gursztyna oskarżenia o „manipulacje” i „kłamstwa” są więc nieprawdziwe. Wprowadzają opinię publiczną w błąd i godzą w moje dobre imię.
Realiści kontra brązownicy
W ten sposób wracamy do najważniejszego pytania. Na jakiej podstawie organizatorzy podjęli decyzję o usunięciu „Wołynia zdradzonego” z konkursu Książka Historyczna Roku? Piotr Gursztyn w wywiadzie dla DGP zadeklarował: „Wycofujemy dlatego, że przeczytaliśmy (…)”. Według niego instytucje publiczne uznały, że moja książka jest „sprzeczna z faktami historycznymi”. No dobrze, ale kto konkretnie? Żaden z członków zarządu TVP, Polskiego Radia i NCK nie ma przecież kompetencji do oceny merytorycznej wartości mojej książki. Żaden z nich nigdy nie badał problemu ludobójstwa na Wołyniu. A z tego, co wiem, żadna z tych spółek nie zleciła profesjonalnych ekspertyz u badaczy zajmujących się tą problematyką.
Wygląda więc na to, że jedyną taką „ekspertyzę” przeprowadził Piotr Gursztyn z TVP. Osoba, której wiedza na temat ludobójstwa na Wołyniu – jak wykazałem powyżej – jest niezwykle powierzchowna. Mój adwersarz nie zna lokalnej wołyńskiej specyfiki, nie orientuje się w meandrach niemieckiej polityki okupacyjnej. Nie zna literatury przedmiotu, nie mówiąc już o dokumentach archiwalnych. Znany jest natomiast z silnej antypatii, jaką darzy moją osobę.
W jednym natomiast z Piotrem Gursztynem mogę się zgodzić. Chodzi o fragment wywiadu, w którym przyznaje on, że cała afera wpisuje się w trwający od lat spór między realistami a brązownikami. Przedstawiciele pierwszego obozu, do którego się zaliczam, są zwolennikami wolności słowa i wolności badań naukowych. Ale przede wszystkim pisania prawdy. Jakakolwiek by ona była. Trudna, bolesna, niewygodna. Tylko przez przeanalizowanie błędów przeszłości można bowiem ich uniknąć w przyszłości. Dlatego właśnie krytycznie oceniamy tradycję insurekcyjną, która przyniosła naszemu państwu tak tragiczne skutki. Zwolennicy szkoły brązowniczej mają przeciwny pogląd. Oni uważają, że historię należy pisać ku pokrzepieniu serc, czyli lukrować ją i upiększać. O błędach przeszłości nie wolno głośno mówić, bo może to mieć fatalne skutki dla „morale” narodu. Historię należy podawać w uproszczonej, wypranej z niuansów i światłocieni wersji. A wszystkie nasze przegrane powstania tak naprawdę były moralnymi zwycięstwami.
Debata między tymi dwoma obozami toczy się od lat i będzie się toczyła jeszcze długo. I bardzo dobrze, bo jest to debata niezwykle ciekawa i ważna dla przyszłości naszego państwa. Areną tej debaty powinny być jednak łamy prasy i publiczne dyskusje, a nie zakulisowe działania i wykorzystywanie instytucji publicznych do zwalczania adwersarzy. Afera wokół wycofania mojej książki z konkursu Książka Historyczna Roku pokazuje, że jedna ze stron sporu złamała te elementarne zasady. ©℗
Skróty pochodzą od redakcji. Całość polemiki na portalu dziennik.pl