Zakończone w niedzielę wybory parlamentarne potwierdziły starą zasadę litewskiej polityki: wyborcy zawsze karzą aktualnie rządzących. Jeszcze cztery miesiące temu taki scenariusz nie był jednak oczywisty. Wiosną Litwa poradziła sobie z pierwszą falą epidemii.
Rząd wcześnie wprowadził rygorystyczne ograniczenia, służba zdrowia przetrwała, a ekonomiczne straty były niewielkie. W lipcu Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju uplasowała Litwę na czwartym miejscu w rankingu państw, które najlepiej poradziły sobie z epidemią.
Miało to również konsekwencje polityczne. Epidemia wybieliła biografie rządzących. Minister zdrowia Aurelijus Veryga i premier Saulius Skvernelis stali się najpopularniejszymi politykami, a ich partia, Związek Chłopów i Zielonych (LVŽS), dogoniła w sondażach opozycyjnych konserwatystów, czyli Związek Ojczyzny – Litewskich Chrześcijańskich Demokratów (TS-LKD). Po raz pierwszy w historii Litwy partia rządząca mogła realnie myśleć o drugim zwycięstwie wyborczym z rzędu. Chadecy na tym zresztą budowali strategię. A jeśli sukcesy w walce z COVID-19 kogoś nie przekonywały, miały w tym pomóc fundusze z UE na zwalczanie skutków pandemii. Pod koniec lata zaczęto też rozdawać pieniądze różnym grupom społecznym: środki na remonty szkół i obiektów kultury, bony turystyczne dla nauczycieli, 13. emeryturę.
Ta strategia szybko się zachwiała, bo już pod koniec lata covidowe statystyki zaczęły się psuć. Drastyczne pogorszenie nastąpiło po rozpoczęciu roku szkolnego, kiedy Litwa prawie codziennie zaczęła notować rekordy zachorowań: 138 przypadków 24 września, 172 – 2 października, 205 – 10 października. Władza, wyczuwając zmęczenie pandemią oraz niechęć do nowych restrykcji, ignorowała tę dynamikę i zapewniała, że wszystko ma pod kontrolą, bo wirus rozprzestrzenia się ogniskowo. Sytuacja jeszcze bardziej pogorszyła się między I a II turą wyborów. System ochrony zdrowia zbliżył się do granicy wydolności, sanepid nie nadążał ze śledzeniem kontaktów zakażonych, a rząd wprowadził lokalne kwarantanny w 12 samorządach.
W I turze chadecy zdobyli 24,9 proc. głosów i 23 mandaty, a chłopi – 17,4 proc. i 16 mandatów. Do II tury w większości okręgów jednomandatowych (JOW) trafili przedstawiciele którejś z tych partii. Wygrana prawicy wyglądała na prawdopodobną, ale LVŽS nie był zupełnie bez szans. II turę miażdżąco wygrali konserwatyści, którzy do 23 posłów z części proporcjonalnej dołożyli jeszcze 27 posłów z JOW i będą mieli 50-osobowy klub w 141-osobowym Sejmie. Kluczowy był sukces w większości JOW w Wilnie i Kownie, co kolejny raz potwierdza starą zasadę, że kto wygrywa w Kownie, wygrywa na Litwie. LVŽS w sumie obejmie 32 mandaty, o 22 mniej niż dotychczas. Skalę przegranej rządzących symbolizują miażdżące porażki w II turze, jakie ponieśli z chadekami Skvernelis i Veryga.
Ale to nie jedyne niespodzianki tych wyborów. Do parlamentu trafiły dwie partie liberalne: Ruch Liberałów z 13 mandatami oraz libertariańska Partia Wolności, który zdobyła 11 miejsc. Do tego warto dodać polityczną rewolucję na Wileńszczyźnie. Akcja Wyborcza Polaków na Litwie – Związek Chrześcijańskich Rodzin (AWPL-ZChR) nie przekroczyła progu i będzie miała tylko trzech posłów z JOW. Do Sejmu z ramienia Partii Wolności trafiła polska prawniczka Ewelina Dobrowolska, która w kampanii mocno akcentowała kwestie mniejszości narodowych.
W porównaniu do 2016 r. AWPL-ZChR straciła 16 tys. głosów. Nie sprawdziło się założenie jej lidera Waldemara Tomaszewskiego, że Polacy i tak na niego zagłosują, więc prokremlowską retoryką może zdobyć dodatkowe głosy Rosjan. Ci zagłosowali raczej na kierowaną przez etnicznego Rosjanina Viktora Uspaskicha Partię Pracy. Polakom zaś nie spodobały się prołukaszenkowskie wystąpienia. Więcej głosów niż prokremlowski poseł Zbigniew Jedziński zdobyła Rita Tamašunienė, która najczęściej z AWPL-ZChR popierała rezolucje proukraińskie i probiałoruskie. Porzucenie polskich postulatów zmusiło część wyborców do pozostania w domu albo zagłosowania na Dobrowolską czy socjaldemokratów.
Wyniki dowodzą, że cztery lata rządów Skvernelisa stworzyły sporą grupę wyborców, którzy są gotowi głosować na kogokolwiek, byle nie na chłopów. Najlepiej wyczuły to obie partie liberalne, które najostrzej krytykowały rządy LVŽS. Potwierdza to też słaby wynik Partii Socjaldemokratów, która unikała krytykowania rządzących i zdobyła tylko 13 mandatów. Na tej tendencji skorzystali chadecy, którzy w dodatku schowali na czas wyborów najbardziej polaryzujące postaci – byłego przywódcę kraju Vytautasa Landsbergisa, jego wnuka, a zarazem szefa partii Gabrieliusa Landsbergisa oraz ekspremiera Andriusa Kubiliusa.
Na Litwie utrwala się podział na – jak to ujął politolog Mažvydas Jastramskis – populistyczną lewicę i progresywną prawicę. W sumie konserwatyści i liberałowie zdobyli 74 mandaty, a lewica – 67. Taki wynik mógł być też spowodowany zmianami demograficznymi. Lewica jest najsilniejsza na wyludniającej się prowincji. W ślad za tym idą zmiany granic JOW, na czym zyskują Kłajpeda, Kowno i Wilno, będące bastionami prawicy. Nie warto przy tym analizować litewskiej polityki przy użyciu zachodnich skojarzeń. Na Litwie wielu posłów prawicy popiera związki partnerskie czy oryginalną pisownię nielitewskich nazwisk, o czym lewica w ogóle nie chciała rozmawiać.
Nowy rząd stworzą najpewniej chadecy z obiema partiami liberalnymi, a premierem zostanie numer jeden na liście TS-LKD Ingrida Šimonytė. Na początku koalicję będą spajać wyzwania związane z pandemią, kryzysem gospodarczym, zarządzaniem europejskimi funduszami covidowymi oraz – jak to ujmują zwycięzcy – „sprzątaniem bałaganu po chłopach”. Z czasem na pewno pojawią się poważne konflikty. Liberałowie są gospodarczo o wiele bardziej na prawo niż konserwatyści, a część chadeków będzie blokowała ważne dla liberałów rozwiązania z dziedziny praw człowieka, a sejmowa większość jest krucha. To nie będą spokojne lata w litewskiej polityce.
Nowy rząd utworzy najpewniej koalicja chadeków z dwiema partiami liberalnymi