Co się stało, że wyszło jak zwykle? – to pytanie do decydentów z zakresu ochrony zdrowia. Lubimy podkreślać, że w sytuacjach kryzysowych (a taką niewątpliwie jest epidemia i rosnące przypadki zakażeń) Polacy, jak mało kto, potrafią zakopać wojenny topór i ramię w ramię działać na rzecz dobra wspólnego. Wydarzenia ostatnich dni pokazują jednak, że zasada ta nie działa, jeżeli dotyczy najsłabszych grup. W tym przypadku – pacjentów.
Można było przewidzieć, że strategia walki z koronawirusem skłóci wszystkie strony systemu lecznictwa – od lekarzy rodzinnych, po dyrektorów szpitali powiatowych i placówek zakaźnych. Ale nikt się nie spodziewał, włącznie z ministrem, że skala konfliktu będzie tak duża, a jego zakładnikami staną się pacjenci.
Lekarze rodzinni mają być pierwszym frontem walki z COVID-19, a wcale tego nie chcą. Tłumaczą, że nie są gotowi przyjmować pacjentów z podejrzeniem zakażenia. A to właśnie oni mają takie osoby diagnozować i kierować na testy. Dla świętego spokoju odsyłają potencjalnie chorych: do szpitala zakaźnego, do placówki, która ma taki oddział albo do nocnej i świątecznej opieki.
Efekt? Lecznictwo to system naczyń połączonych – wystarczy, że jeden element szwankuje, za chwilę zapycha się inny. Izby przyjęć w zakaźnikach tracą przepustowość, bo trafiają tam chorzy, którzy nie uzyskali wsparcia w POZ. Z tego samego powodu zaczyna brakować łóżek na oddziałach zakaźnych. Więc dyrektorzy, jak tylko mogą, odsyłają chorego dalej. Wymowny jest przypadek mężczyzny, który dwa dni jeździł od szpitala do szpitala, bo żaden nie chciał go przyjąć. Pacjent stał się gorącym kartoflem, za którego nikt nie chce wziąć odpowiedzialności.
Pacjent, który, jak lubią podkreślać kolejni ministrowie, ma być podmiotem, na koniec zostaje sam i bez odpowiedzi, kto ma mu udzielić pomocy. Nie dostaje jej ani u lekarza rodzinnego, ani na izbie przyjęć, ani dzwoniąc do inspekcji sanitarnej. Dziś usłyszeliśmy o modyfikacji ministerialnej strategii walki z COVID-19. I nawet jeśli na papierze będzie to wyglądało sensownie, śmiem twierdzić, że rozbije się o kolejną plemienną walkę w środowisku.