W Bejrucie szykowany jest nowy rząd, ale to zmiana kosmetyczna. Naprawa państwa wymaga głębszych reform i większych poświęceń.
W następstwie potężnej eksplozji w libańskiej stolicy ze stanowiska premiera zrezygnował Hassan Diab. Eksperci są jednak zgodni, że dymisja rządu to kosmetyczna korekta, bo wymiana gabinetu nie rozwiąże żadnego z problemów od dłuższego czasu trawiących Liban. Dymisja rządu nie satysfakcjonuje też protestujących Libańczyków. Kiedy Hassan Diab w poniedziałek wieczorem ogłaszał swoją dymisję zapowiadaną wcześniej przez media, ludzie nie przerwali demonstracji, a wczoraj wrócili na ulice. Symbolem protestów jest trzymany przez manifestujących kij w kształcie odwróconej litery „L”, na którego końcu wisi pętla. To szubienica, na której ma zawisnąć cała libańska klasa polityczna.
Siły polityczne muszą znaleźć bardziej przekonującą odpowiedź na gniew Libańczyków. W innym razie – jak przewiduje amerykański think tank Atlantic Council – Liban czeka rewolucja. Ale Libańczykom protestującym od października zeszłego roku (z przerwą na czas pandemii) nie udało się do tej pory jasno wyartykułować swoich oczekiwań. Czymś, co można określić jako reprezentację demonstrantów, jest Rewolucyjny Komitet Koordynujący zawiązany w październiku zeszłego roku. Skupia on łącznie 60 różnych grup, wśród nich są stowarzyszenia emerytowanych wojskowych i związki zawodowe nauczycieli. Zabierający głos w imieniu komitetu podkreślają jednak, że nie reprezentują oni wszystkich demonstrujących ani nawet wszystkich tych, którzy do niego należą. Gniew Libańczyków na indolencję państwa i korupcję trudno pogodzić z mozaiką wyznaniową. Protestujący chcą zmian systemowych na szczytach władzy, ale te musiałyby się wiązać z rozbiciem klucza religijnego, zgodnie z którym obsadzane są najwyższe stanowiska państwowe i który każdej grupie religijnej zapewnia polityczną reprezentację.
To właśnie komitet domagał się w zeszłym roku powołania technokratycznego rządu. Hassan Diab stał na jego czele od stycznia. Jego głównym zadaniem było rozwiązanie palących problemów upadającej libańskiej gospodarki. Nie udało się. Obecny kryzys określa się dzisiaj jako największy we współczesnych dziejach Libanu, a rząd Diaba odchodzi, pozostawiając państwo w jeszcze gorszym stanie niż przed siedmioma miesiącami. W swoim ostatnim wystąpieniu ustępujący premier nie miał sobie wiele do zarzucenia, a winą za stan kraju obarczył całą klasę polityczną, która – jak mówił – „popiera system korupcyjny większy od samego państwa”. W ocenie Diaba on sam i jego technokratyczni ministrowie walczyli z godnością do końca.
Największą porażką Diaba jest nieuzyskanie wsparcia finansowego ze strony społeczności międzynarodowej, które miało umożliwić Libanowi wyjście z gospodarczej zapaści. I chociaż jego rząd zaproponował plan naprawczy, który miał być kluczowym argumentem w rozmowach z Międzynarodowym Funduszem Walutowym (MFW) na temat pakietu pomocowego, to nie udało mu się do niego przekonać zarówno wszystkich sił w parlamencie, jak i sektora finansowego.
Libańczycy po raz pierwszy głośno wyrażają swój sprzeciw także wobec Hez bollahu, nazywając jego członków mafią i złodziejami. Wspierana przez Iran organizacja paramilitarna szyitów weszła do libańskiego rządu w 2005 r. i od tamtej pory jest częścią politycznego establishmentu, chociaż jej źródło finansowania, działalność w regionie i sieć powiązań pozostają poza kontrolą państwa.
Ali Ezzeddine na protest do Bejrutu przyjechał z południa Libanu, z Tyru będącego przyczółkiem Hez bollahu. Do tej pory region zdominowany przez społeczność szyicką najmocniej stał za organizacją. We wsiach wisiały dziękczynne hasła i portrety bojowników, którzy zginęli w konflikcie z Izraelem w 2006 r. Ale gniew Libańczyków obraca się teraz także przeciwko Hezbollahowi. – Chcemy, by oni wszyscy wisieli, ale w pierwszej kolejności Hezbollah – mówił „Foreign Policy” demonstrujący Ali Ezzeddine. Rozmówca obarczył winą za wybuch wszystkie siły w rządzie i domagał się międzynarodowego śledztwa. – Oni wszyscy są bezwstydni. Zamkną w więzieniu niskiej rangi urzędników, by chronić samych siebie – mówił.
Ale prezydent Michael Aoun wykluczył już międzynarodowe śledztwo. Głowa libańskiego państwa jest zdania, że w eksplozję były zaangażowane „obce ręce” – wbrew rozpowszechnionej tezie, że odpowiedzialne za nią są zaniechanie i ignorancja władz. Przed śledztwem międzynarodowym broni się też Hezbollah. Jego lider Hassan Nasrallah przekonywał w telewizyjnym przekazie do śledztwa wojskowego i bronił Hezbollah przed oskarżeniami, jakoby miał cokolwiek wspólnego z eksplozją. Jak mówił Nasrallah, organizacja nie składowała w porcie żadnej broni ani materiałów wybuchowych, włącznie z saletrą, bezpośrednią przyczyną wybuchu, która zniszczyła strategiczny port w Bejrucie i uszkodziła gęsto zamieszkane dzielnice. Hezbollah oskarża Bahaa Hariri, syn byłego sunnickiego premiera Rafika Haririego. Tymczasem według ustaleń wszystkie siły polityczne, także Hezbollah, wiedziały o prawie 2,8 tys. ton azotanu amonu przechowywanych od sześciu lat w bejruckim porcie i o zagrożeniu, z jakim to się wiązało.