Wyjątkowa sytuacja znów uwolniła w nas pokłady dobra. Na jak długo?
Dziennik Gazeta Prawna
Lokalna gastronomia dostarcza nam obiady, a ostatnio kilkanaście zestawów przywiozła prywatna osoba. Ludzie produkują też przyłbice i nam je przekazują. Pierwszy raz od 10 lat czuję, że gramy w jednej drużynie – mówi mi lekarka, specjalistka od dziecięcej psychiatrii w warszawskim szpitalu.
Im sytuacja epidemiczna gorsza, tym między ludźmi – paradoksalnie – dzieje się lepiej. Czy to szansa na zmianę? A może to kolejny zryw, po którym będzie, jak było?

Poczucie kontroli

Uszycie jednej maseczki z fizeliny zajmuje ok. 3 minut – Przeszyć, poskładać, doszyć gumki – instruuje Magdalena Ziętek ze Strzeniówki (mazowieckie). Na co dzień jest menedżerką negocjującą kontrakty handlowe, mamą i instruktorką harcerską. Od wybuchu epidemii także szwaczką. Maseczki, które wychodzą spod jej ręki, trafiają do trzech szpitali w powiecie pruszkowskim. Mają chronić tych medyków, którzy nie są na pierwszej linii frontu walki z koronawirusem – w izbach przyjęć, rejestracji, na niezakaźnych oddziałach.
– Na początku chciałam w czasie obostrzeń przeczytać zaległe książki, ale przyszedł mi do głowy pomysł z szyciem maseczek. Obdzwoniłam kilka znajomych mam i chwyciło. Zorganizowanie się zajęło nam trzy dni, w tym czasie pozyskaliśmy materiał, troczki, ustaliliśmy podział obowiązków. W szycie angażujemy rodziny – ktoś tnie tasiemki, ktoś fizelinę. Po północy wysyłamy sobie wiadomości, kto ile uszył – relacjonuje. – Oczywiście łatwo nie jest, bo mam swoje obowiązki zawodowe i domowe, uczę dzieci, a do maszyny siadam wieczorami. Mam jednak poczucie, że to bardzo potrzebne, to moja służba.
Szycie maseczek to teraz w Polsce niemal sport narodowy. Sami harcerze Chorągwi Stołecznej ZHP, w której działa Magdalena Ziętek, do połowy kwietnia przekazali ich szpitalom 100 tys. sztuk. A to tylko niewielka część tego, co wytwarza się na domowych maszynach. Maski szyje 10-letnia Julia ze Starych Bogaczowic i 96-letnia Janina ze Świdnicy. Szyją krawcowe (560 tys. sztuk), grupę szyciową ma niemal każde miasto (np. panie z grupy Szczecinianki szyją maseczki dla lekarzy, służby zdrowia i obywateli – w miesiąc zrobiły ich 100 tys.). Szyją też więźniowie (800 tys. sztuk do początku kwietnia). – Podkreślają, że to nadaje sens ich życiu – wyjaśniała na antenie Polskiego Radia rzeczniczka Ministerstwa Sprawiedliwości Agnieszka Borowska.
I coś w tym jest, bo wiele z osób, które angażują się w akcje pomocowe, mówi o tym, że pozwalają one odzyskać poczucie kontroli. – Odczuwam wewnętrzną satysfakcję i radość. Dzięki tym maseczkom nie czuję bezsilności ani strachu związanego z wirusem. Muszę wyjść z domu, odebrać materiały i gotowe maseczki. To pozwala oswoić sytuację – mówi Magdalena Ziętek. – Szycie maseczek to dla mnie też forma podziękowania dla tych, którzy wcześniej zrobili coś dla mnie, czyli właśnie lekarzy, pielęgniarek, ratowników – dodaje.

Bo liczy się czas

O tym, jak zautomatyzować produkcję przyłbic medycznych, myśli Konrad Klepacki, specjalista w dziedzinie innowacji. Pierwszy sukces ma już za sobą. Razem z Mateuszem Dyrdą ze stowarzyszenia Robotyków SKALP sprawili, że w Polsce produkuje się 100 tys. przyłbic medycznych dziennie, a cena jednej sztuki w serwisie Allegro spadła z 35 zł do 3,99 zł. Z ich rozwiązania korzystają już m.in. USA, UK, Holandia, Hiszpania.
– 18 marca świat geeków obiegła informacja, że czeska firma wypuściła na zasadzie wolnej licencji design przyłbic medycznych do druku 3D. Tak, by każdy kto ma odpowiednią aparaturę, mógł produkować niezbędny dla medyków sprzęt. Ale druk 3D ma ograniczenie – jedna przyłbica powstawała przez dwie godziny. Więc wzięliśmy ten projekt i zauważyliśmy, że da się to zrobić prościej i szybciej. Wystarczy część, którą umieszczamy na głowie, wykonać z tej samej folii, z której robi się szybkę zasłaniającą twarz. W ten sposób zamiast czasochłonnego drukowania jedną przyłbicę można wyciąć na zwykłym ploterze laserowym w 60 sekund – relacjonuje Klepacki.
Projekt udostępniono za darmo. W ciągu tygodnia w kolejce po niego stanęło 300 firm, w niecały miesiąc – 430. Przyłbice nie muszą być jednak produkowane pro bono. Dzięki temu szpitale mogą zamówić je za grosze, a producenci zyskać źródła utrzymania. Klepacki i Dyrda uruchomili też stronę internetową Sprzetdlaszpitali.pl, na której łączą zainteresowane placówki medyczne i firmy wykonujące przyłbice. Wszystko bez złotówki wynagrodzenia.
– Zadziałaliśmy z kolegą odruchowo, nie podlegało dyskusji, że nie weźmiemy za to pieniędzy. Za to wziąłem wolne w pracy. Przez pierwszy tydzień telefon w sprawie przyłbic odbierałem co minutę. Najciekawszy był z ministerstwa zdrowia Australii – wspomina. Dziś telefonów jest mniej, za to przy projekcie zebrała się grupa wolontariuszy. – Pierwsze dwa tygodnie były wyjęte z życiorysu, dobrze, że to się uspokoiło. Robiłem różne rzeczy, ale takiego szaleństwa jeszcze nie było – mówi.
Zresztą pandemia generalnie wzmaga innowacyjne rozwiązania. Konstruktorzy z Krakowa stworzyli projekt respiratora, który można wydrukować w 3D, a jego koszt szacowany jest na 200 zł. Pełną dokumentację VentilAid można za darmo pobrać ze strony internetowej firmy Urbicum. Jak przyznają w rozmowach z mediami konstruktorzy, cel jest podobny jak przy przyłbicach – zwiększenie dostępności niezbędnej aparatury, która obecnie jest pod kontrolą koncernów medycznych.
Jak może się skończyć limitowana dostępność, pokazuje włoski przykład – kiedy w Brescii zabrakło zaworów do respiratorów, okazało się, że producent nie jest w stanie ich dorobić w szybkim tempie, a w dodatku nie jest chętny do udostępnienia dokumentacji technicznej, by mogli to zrobić inni. Pomógł inżynier, który zaprojektował zawory i wydrukował je na drukarce 3D. Efekt? Firma zagroziła pozwem.

Dołączają posiłki

„Dziś dziękujemy Annie z Warszawy i Monice z Sandomierza” – można przeczytać pod zdjęciem dwóch lekarek ze szpitala MSWiA w Warszawie, który w wyniku przygotowań do walki z epidemią koronawirusa został przekształcony w placówkę jednoimienną, czyli zajmującą się wyłącznie pacjentami chorymi na COVID-19. Lekarki, w rękawiczkach i z maseczkami na twarzy, trzymają torby z zestawami obiadowymi dla medyków z placówki. Co kilka dni dowożą je pracownicy knajpki Groole, która serwuje pieczone ziemniaki.
– Gastronomia stanęła przed wielkim wyzwaniem, z dnia na dzień praktycznie musieliśmy zawiesić działalność. W takiej sytuacji można się załamać, ale można też szukać innych rozwiązań. Pomoc lekarzom to był pierwszy odruch, żeby nie siedzieć i nie biadolić – wyjaśnia Agata Dubas, współwłaścicielka lokalu. Pomysł jest prosty: każdy może wpłacić wielokrotność 16 zł na konto restauracji (tyle kosztuje ziemniaczana porcja obiadowa). Pracownicy szykują obiady i wiozą je do jednej z placówek, z którymi lokal współpracuje. – To sytuacja, w której każdy wygrywa. Medycy nie muszą martwić się o jedzenie. Ci, którzy siedzą w domach, mogą komuś pomóc, a my co prawda nie generujemy zysku, ale możemy chociaż w części pokryć koszty lokalu i zatrzymać część zespołu. Bez tego musiałabym po prostu zwolnić ludzi – przyznaje.
Akcja zaczęła się z oporami. Najpierw Dubas chciała wejść w skład szerszej inicjatywy związanej z dostarczaniem posiłków medykom. Posiłki finansować miała ogólnopolska zbiórka, a zamawiać już z konkretnych partnerskich lokali sami pracownicy szpitali. Do Grooli przez dwa tygodnie nikt jednak nie zadzwonił. Zapadła więc decyzja o dostarczaniu na własną rękę. Początkowo ciężko było przebić się do osób decyzyjnych w szpitalach, aby choćby zapytać o potrzeby. Dubas szukała więc kontaktu przez znajomych medyków. Kiedy rozeznanie już było, pierwsze posiłki fundowali znajomi. Potem dołączyli stali klienci. A teraz przelewy płyną z całej Polski. – Akcja nabrała rozpędu. W którymś momencie napisały do nas pielęgniarki z oddziału intensywnej terapii ze Szpitala Wolskiego z pytaniem, czy nie dowozilibyśmy także im. Podobnie panie z Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie – relacjonuje.
– Kiedy dostarczamy posiłki, ratownicy, pielęgniarki, lekarze mówią nam, że po raz pierwszy ktoś o nich myśli. To wzruszające i budujące – mówi. Na razie, do połowy kwietnia, restauracja dostarczyła 521 porcji obiadowych.
Gastronomia od początku wspierała szpitale. W Toruniu restauratorzy skrzyknęli się i już dostarczyli medykom ponad 1,6 tys. obiadów. Na Śląsku z kolei jedzenie dla szpitali przygotowują wolontariusze. W siedzibie Związku Górnośląskiego i Izby Rzemieślniczej oraz Małej i Średniej Przedsiębiorczości w Katowicach codziennie chętni robią świeże kanapki. W Lublinie medykom na początku pandemii posiłki dostarczał właściciel kebabu. Szybko jednak sytuacja firmy okazała się tak zła, że dostawy trzeba było przerwać. W odpowiedzi medycy zaczęli zamawiać tam jedzenie już za pełne stawki.
– Czy jest gdzieś meta? Życzyłabym sobie, żeby akcja skończyła się wtedy, gdy pandemia zostanie opanowana. Realnie jednak kres nadejdzie, kiedy ludzie przestaną wpłacać. Już widać, że trend jest malejący – opowiada Dubas. – Jeśli do końca maja ludzie nie wrócą do restauracji, to po prostu trzeba będzie zamknąć interes. Natomiast na razie wdzięczność tych, którzy pracują na froncie walki z wirusem i poczucie przydatności, które daje pomaganie, jest nie do przecenienia. Jeśli tak będzie kończył się mój biznes, to OK. Fajnie jest tak zamknąć, a nie biadoląc, że nie ma klientów. Próba zrobienia czegoś pożytecznego w sytuacji, kiedy musisz myśleć tylko o przetrwaniu, daje siłę.

Trudności więcej niż rozwiązań

Zaangażowanie to jednak nie tylko pomoc medykom. W dobie pandemii ludzie pomagają przede wszystkim sobie nawzajem. Choćby drobnym gestem. Już w pierwszych dniach po zamknięciu kraju media społecznościowe obiegła wiadomość o sąsiedzkim pomyśle pewnej rodziny, która na klatce schodowej wywiesiła plakat z ofertą pomocy dla seniorów i numerami kontaktowymi. Pomysł chwycił, podobne ogłoszenia pojawiły się szybko w całej Polsce.
Albo taki: Mira Tchorek to młoda nauczycielka. Jej szkoła została zamknięta na cztery spusty, bo jeden z pedagogów zakaził się koronawirusem. – Byłam na zwolnieniu lekarskim, ale rodzice zaczęli do mnie pisać. Odpowiadałam, żeby zabrali ze szkoły książki, więc większość spakowała całą zawartość szafki od razu tego samego dnia. Nie wszyscy jednak zdążyli, więc przez tydzień prowadziłam bloga, gdzie wrzucałam materiały do pracy – relacjonuje. – Po tygodniu dyrekcja ogłosiła, że szkoła będzie otwarta jeden dzień i można przyjść po rzeczy. Sprawdziłam wszystkie szafki uczniów, parapety, szatnię, żeby znaleźć wszystko, czego dzieciaki mogą potrzebować do pracy. Jednej z dziewczynek zawiozłam bieżące książki jeszcze tego samego dnia.
Edukacja to zresztą gigantyczne pole do pomocy. Zamknięcie szkół postawiło w trudnej sytuacji kilka milionów rodzin. Problemów jest więcej niż rozwiązań: brak umiejętności cyfrowych uczniów, rodziców i nauczycieli, brak czasu, pracujący rodzice bez szans na pomoc w nauce własnym dzieciom, braki infrastrukturalne, kolejki do domowych komputerów.
Jak grzyby po deszczu wyrastają więc edukacyjne inicjatywy. W całym kraju trwają zbiórki laptopów dla najmłodszych, którzy mają utrudniony dostęp do edukacji. Z danych GUS wynika, że 17 proc. gospodarstw domowych nie ma komputera. Fundacja Impact policzyła, że na pewno gminom w całej Polsce brakuje ok. 700 pecetów. Jej przedstawiciele przekazali już 50 sztuk i zbierają następne. Lokalne zbiórki trwają w Szczecinie, Poznaniu, Lublinie czy Gliwicach.
Przybywa też akcji samopomocy uczniowskiej. Już w pierwszych dniach zamknięcia szkół uczniowie z 3 LO w Gdyni stworzyli platformę do udzielania korepetycji. Podobna inicjatywa powstała też w stołecznym Liceum im. Stanisława Staszica. Uczeń drugiej klasy rozkręcił korepetycje dla dzieci medyków. Do połowy kwietnia w akcję zaangażowało się pół tysiąca wolontariuszy.

Co zostanie z entuzjazmu

W czasie zamknięcia związanego z koronawirusem wiele osób ma potrzebę dołączenia do zorganizowanej akcji. Dlatego Pogotowie Harcerzy i Harcerek powołane przez ZHR na początku pandemii gromadzi już 1,4 tys. osób w całej Polsce. To nie tylko harcerze. Na samym Mazowszu prowadzą 300 różnych działań. – Na przykład rozdaliśmy ponad 2 tony produktów z kurczaka, które przekazała nam jedna z firm. Pomoc trafiła do 800 osób w Warszawie, od rodzin wielodzietnych, po osoby starsze. Rozwozimy też zupę seniorom – mówi Jakub Nowak z ZHR, na co dzień lekkoatleta (m.in. srebrny medalista mistrzostw Polski w maratonie w 2015 r.). Dziś sam po uszy zaangażowany w pomoc.
– Kiedy zaczęła się pandemia, wiedziałem, że działania mojej fundacji trzeba będzie ograniczyć – mieliśmy organizować mistrzostwa Polski. Postanowiłem energię, którą w sobie mam, przekuć w działanie. Szczególnie że do tego przygotowało mnie wychowanie harcerskie – mówi.
Jak przyznaje, rozumie jednak, że z czasem zaangażowanie wolontariuszy będzie spadać. – Wiadomo, że ludzie muszą zająć się swoim życiem, bo każdemu dziś jest trudno. Dlatego idziemy w kierunku profesjonalizacji i podejmujemy współpracę z fundacją Legii Warszawa – mówi.
O powolnym wypalaniu się entuzjazmu mówi też Grzegorz Całek z Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Niemal od początku epidemii przygląda się zmianom zachodzącym w zaangażowaniu społecznym. – Przeprowadziłem badania w internecie, w których wzięło udział ponad 3,7 tys. osób. Wyszło mi z nich, że jest 10-proc. grupa tych, którzy wcześniej nie byli wolontariuszami, zasadniczo jednak działają te osoby, które odkryły już w sobie „gen pomagania” i na co dzień udzielają się w fundacjach i stowarzyszeniach – mówi.
Dlaczego zaangażowanie wzrosło? Jak twierdzi Całek, motywacje są różne. – Niektórym udzieliły się emocje. Inni pomyśleli, że jak pomogą, to szybciej pandemia się skończy. Kolejnym zaangażowanie w szycie maseczek wypełniło pustkę, jaka towarzyszy siedzeniu w domu. Niektórzy przedsiębiorcy chcieli jak najdłużej utrzymać swój biznes, angażując pracowników do działań na rzecz np. medyków. Są oczywiście też tacy, którzy uważają, że mamy fatalny rząd, który na pewno nie poradzi sobie z opanowaniem pandemii, więc wszystkie ręce na pokład – wylicza.
Zdaniem Całka bez względu na motywację entuzjazm zaczyna powoli opadać. – Już widać znużenie, już nie ma tego efektu świeżości. Wiele osób myślało, że walka z koronawirusem to kwestia kilku tygodni i że na majówkę czy Boże Ciało już będzie można normalnie wyjechać, że dzieci wrócą do szkoły po Świętach Wielkanocnych. Widać jednak, że trzeba myśleć o tym w dłuższej perspektywie, dlatego wkrótce – co zresztą jest naturalne – przyjdzie czas na skupienie się na własnych problemach, ludzie będą martwić się o bieżące utrzymanie, a to nie sprzyja zaangażowaniu się w działania na rzecz innych. Myślę, że za 2–3 miesiące wrócimy w tym sensie do normalności – przewiduje.
Czy zatem po epidemii z naszego pomocowego zrywu nic nie zostanie? – Nie byłbym aż takim czarnowidzem. Trwałe mogą się okazać zbudowane podczas pandemii więzi sąsiedzkie. Jeśli poznaliśmy się z osobami, którym robiliśmy zakupy albo z którymi skrzyknęliśmy się, by wspólnie rozwiązać jakiś problem, zyskają oni dla nas nową twarz. To już nie będzie „ten starszy pan spod piątki”, tylko po prostu pan Józef, któremu podrzuciliśmy świąteczny mazurek, a on uraczył nas domową sałatką, albo pani Krysia, z którą razem zamawialiśmy dostawę buraków i marchewki od rolnika – podsumowuje Całek.
Już widać znużenie, już nie ma tego efektu świeżości. Wiele osób myślało, że walka z koronawirusem to kwestia kilku tygodni i że na majówkę czy Boże Ciało już będzie można normalnie wyjechać, że dzieci wrócą do szkoły po Świętach Wielkanocnych. Teraz, co naturalne – przyjdzie czas na skupienie się na własnych problemach