Koronawirus pozbawił chleba wielu mieszkańców państw rozwijających się. Nic dziwnego, że nie wszyscy politycy są tam orędownikami drastycznych metod walki z pandemią.
Najbardziej zagorzałym przeciwnikiem walki z pandemią na chińską lub europejską modłę jest prezydent Brazylii Jair Bolsonaro. Polityk nazywa koronawirusa „małą grypą”, a środki zaradcze podejmowane w innych krajach – „histerią”. – Brazylijczyk nawet jak nurkuje w ściekach, to niczego nie łapie – przekonywał w cotygodniowym wystąpieniu na żywo na Facebooku. – Oczywiście, że parę osób umrze. Takie jest życie – mówił w jednym z wywiadów telewizyjnych. – I tak nic na to nie poradzimy, to decyzja Boga – stwierdził w innym.
Swój sprzeciw – nawet jeśli wyrażany nieco egzotycznie – Bolsonaro może usprawiedliwić obawami o los najsłabiej uposażonych Brazyliczyków. Według niektórych szacunków ok. jednej czwartej z 200 mln mieszkańców żyje w ubóstwie. Ostra kwarantanna na modłę chińską czy włoską może pozbawić ich środków do życia. – Jeśli wszyscy zostaną w domu, nikt nie będzie niczego produkował. Wówczas staniemy w obliczu bezrobocia, lodówki będą puste, nikt nie będzie płacił rachunków – mówił prezydent.
Dlatego jeszcze w ubiegłym tygodniu Bolsonaro lansował w mediach społecznościowych hasło „nie zatrzymujmy Brazylii” (w sobotę sąd ma usunąć z internetu wypowiedzi z tym hasłem). – Musimy pracować, bo jeśli nie umrzemy od choroby, to zabije nad głód – mówił w niedzielę podczas wizyty na targowisku w Taguatindze, niezamożnej części stolicy kraju, gdzie ściskał dłonie wyborcom i namawiał ich do tego, aby nie przestawali pracować. – Namawiam was, abyście dalej chodzili do pracy. Oczywiście osoby starsze powinny zostać w domach – mówił.
Im większy jednak jest rozmiar epidemii w Brazylii, tym prezydent jest bardziej osamotniony w swojej krucjacie. Większość gubernatorów – nawet ci, którzy poparli Bolsonaro podczas wyborów prezydenckich – podążyła za globalnym trendem i zaordynowała zamknięcie niekluczowych dla funkcjonowania gospodarki biznesów, a także zaapelowała do mieszkańców o pozostanie w domach. Od trzech tygodni w miastach trwają protesty, podczas których ludzie tłuką garnkami (tzw. panelaço, teraz robią to głównie stojąc na balkonach). Publicznie prezydentowi przeciwstawia się jego własny minister zdrowia Luiz Henrique Mandetta, który ostrzega, że już w kwietniu służba zdrowia może się zawalić pod ciężarem pandemii.
Ważne postacie lewicy podpisały w poniedziałek manifest pt. „Brazylia nie może być zniszczona przez Bolsonaro”. Szef państwa wciąż może jednak liczyć na swoich zagorzałych zwolenników, którzy w reakcji na panelaço jeżdżą samochodami z brazylijską flagą przez miasta, trąbiąc w sprzeciwie wobec zamykania zakładów usługowych i firm. Na Twitterze popularność zdobywa hashtag #BolsonaroTemRazão („Bolsonaro ma rację”). – Jeśli go nie posłuchamy, będziemy mieli więcej bankrutów niż trupów – powiedział Deutsche Welle Marcos Pereira, właściciel stoiska z gazetami w Rio de Janeiro, zwolennik Kapitana, jak nazywany jest Bolsonaro przez wzgląd na służbę wojskową i zamiłowanie do armii. Jeden z publicystów przerobił przezwisko na Kapitana Koronę.
Swój sceptycyzm wobec drastycznych środków zaradczych tłumaczy losem najuboższych także lider innego 200-milionowego państwa, a mianowicie premier Pakistanu Imran Khan. – Jeśli zamkniemy miasta, uratujemy ludzi przed koronawirusem, ale za to umrą z głodu – mówił w połowie miesiąca polityk. – Jeśli wprowadzimy ścisłą kwarantannę, to rikszarze, sprzedawcy uliczni, taksówkarze, sklepikarze i robotnicy bez stałego zatrudnienia będą musieli zostać w domach – mówił Khan w telewizyjnym orędziu do narodu, przypominając, że jedna czwarta Pakistańczyków żyje poniżej granicy ubóstwa.
Podobnie jak Bolsonaro, Khan został postawiony przed faktem dokonanym przez samorządowców. Po prostu w ubiegłym tygodniu ograniczenia w mobilności społecznej ogłosiło tylu gubernatorów, że szef rządu nie miał innego wyjścia, jak się na nie zgodzić. Efekt był natychmiastowy: pracownicy najemni na co dzień poszukujący zajęcia na jednym z placów w stolicy kraju Islamabadzie skarżyli się dziennikarzom telewizji Al-Dżazira, że walka z koronawirusem pozbawiła ich środków do życia. – Wczoraj poszedłem spać głodny. Na obiad zjadłem krakersa – mówił jeden z nich. To m.in. dlatego jednym z elementów gospodarczego pakietu ratunkowego, jaki chce wprowadzić pakistański rząd, jest jednorazowa zapomoga w równowartości 75 dol.
Z podobnym problemem spotkał się lider sąsiednich Indii. Premier Narendra Modi już złożył publiczne przeprosiny pod adresem najuboższych mieszkańców swojego kraju, których wprowadzenie stanu wyjątkowego w ubiegłym tygodniu pozbawiło środków do życia. Prawdą jednak jest też to, że władze przeprowadziły tę operację wyjątkowo niezgrabnie i bez przygotowania; szef rządu w orędziu telewizyjnym zapowiedział wprowadzenie stanu wyjątkowego z raptem kilkugodzinnym wyprzedzeniem.
W efekcie rozpoczął się eksodus z miast na prowincję. Wielu pracowników najemnych, nie mając środków na opłacenie czynszu i pożywienia, ruszyło piechotą do rodzinnych miejscowości, często oddalonych o kilkaset kilometrów. W rozmowie z dziennikiem „New York Times” 42-letni rikszarz z Delhi kwestionował zasadność wprowadzenia kwarantanny. – Jeśli nie masz nawet domu, to jak masz z niego pracować? – pytał, wskazując, że śpi w garażu, w którym przechowuje swoje źródło utrzymania. Dodał, że właśnie rozpoczął się wyścig, kto go wcześniej dopadnie: głód czy wirus.