Rząd wdraża bezprecedensowe środki, by nie tyle zatrzymać, a spowolnić pochód koronawirusa. Zamknięte bary, restauracje, granice, zgromadzenia ograniczone do 50 osób - to obostrzenia, z jakimi spora część społeczeństwa nie miała do tej pory do czynienia. Starsi pamiętają takie restrykcje, ale w zupełnie innym kontekście.

Może nie będzie przesadą stwierdzenie, że to, czego jesteśmy świadkami, jest wydarzeniem, o którym nasi potomkowie będą czytać w książkach od historii. Walka z pandemią koronawirusa to wydarzenie z gruntu historyczne, kwintesencja “stress testu”, przed jakim może stanąć państwo, jego struktury i społeczeństwo. Wydarzenie o daleko idących konsekwencjach, nie tylko o charakterze socjologiczno-psychologicznym, ale i politycznym. Ten ostatni aspekt jest szczególnie istotny, jako że jesteśmy w trakcie kampanii wyborczej - w tym momencie kompletnie nieprzewidywalnej i zepchniętej zupełnie na drugi plan.

Z każdym dniem rząd wprowadza kolejne ograniczenia. Wszyscy już oswoiliśmy się z myślą, że przez najbliższe dwa tygodnie szkoły, kina czy teatry będą zamknięte, a pracę - o ile to możliwe - trzeba będzie wykonywać w sposób zdalny. Dziś doszły kolejne restrykcje. Już od soboty zawieszona zostanie działalność restauracji, pubów, klubów, barów czy kasyn. Niedozwolone będą zgromadzenia powyżej 50 osób, w tym msze święte (co jednoznacznie przecina lawirowanie Episkopatu w tej kwestii). Ograniczona ma być także działalność galerii handlowych. W nocy z soboty na niedzielę restrykcje zostaną zaostrzone.

Obcokrajowcy - z pewnymi wyjątkami - nie wjadą już do Polski, a tych wjeżdżających na teren RP obowiązywać będzie obowiązkowa, dwutygodniowa kwarantanna. Zawieszone też będą międzynarodowe połączenia lotnicze i kolejowe. W praktyce, choć jeszcze nie mamy ogłoszonego formalnie stanu wyjątkowego, państwo jako takie staje w miejscu. Obrazki wyludnionych miast z Chin, następnie z Włoch, zaczynają docierać nad Wisłę.

Rząd stara się wyciągnąć lekcję z tego, co dzieje się w innych krajach, nauczkę zarówno z dobrych, jak i złych scenariuszy, jakie tam się rozgrywają. I ustrzec nas, zwłaszcza przed scenariuszem włoskim.
Kalkulacja wydaje się prosta. Im bardziej się opóźni pochód wirusa, tym więcej będzie czasu na przygotowanie ochrony zdrowia na masowe zachorowania. Czas na kupno testów, respiratorów, produkcję środków ochrony, dofinansowanie i przygotowanie do tej walki naszej służby zdrowia. Ta walka o czas, jest naprawdę walką o życie.

Nie ma wątpliwości, że wirus przeora nasza życie. Już zmienia przyzwyczajenia, styl życia, metody pracy. A jego wpływ na inne sfery życia przed nami. Nikt nie jest w stanie ocenić, jak bardzo odbije się na gospodarce, bo prognozy analityków są szybko weryfikowane na coraz bardziej pesymistyczne. Środki wprowadzone przez rząd także będą miały na to wpływ. Zamknięte bary, restauracje, galerie handlowe to mniejsze zarobki właścicieli i podatki. Zamknięte granice to mniej pracowników spoza Polski w polskiej gospodarce. Tyle że z drugiej strony na szali jest ludzkie życie.

Pytanie o kolejne konsekwencje. Zdaniem naszych rozmówców z obozu Zjednoczonej Prawicy, sytuacja - mimo wszystko - wciąż nie dojrzała do tego, by na poważnie rozważać przesunięcie terminu wyborów prezydenckich. I w sumie trudno się dziwić, bo siłą rzeczy obecna sytuacja działa jednak na korzyść rządzących. Wrażenie to potęguje zjawisko wszechobecnych fake newsów. Nagle okazuje się, że mamy w gronie znajomych co najmniej jedną osobę, która ma kontakt w wojsku, służbach czy w rządzie, która ma informacje “z pierwszej ręki” na temat kolejnych działań administracji centralnej.

Działa tu dość prosty mechanizm, zgodnie z którym w sytuacji realnego, zewnętrznego zagrożenia, obywatele prędzej będą się zwracać ku tym, którzy dysponują realną siłą sprawczą - w tym przypadku PiS i prezydentowi. Codziennie z wypiekami na twarzy wyczekujemy kolejnej konferencji i kolejnych decyzji w wykonaniu premiera czy ministra zdrowia. Zwłaszcza po tym drugim widać autentyczne zmęczenie i efekty wielu godzin narad czy planowania kolejnych działań. Wrażenie może robić władczość i wynikający z tego majestat władzy lub sprawowanej funkcji. Jednocześnie przy każdym publicznym wystąpieniu Mateusz Morawiecki podkreśla, że to Polska jako pierwsza coś wprowadza w Europie, a inne kraje są spóźnione lub podążają naszym przykładem. Informacje, które w normalnych okolicznościach byłyby informacją złą, w aktualnych okolicznościach sprzedawane są jako dowód sprawności rząd. A to może działać na wyobraźnie skonfundowanego społeczeństwa. W te działania - również siłą rzeczy - wpisuje się prezydent, którego w ostatnim czasie tak usilnie próbowano odkleić od PiS. W ostatnim czasie częściej widzimy go w stroju “bojowym” niż pod krawatem. Prawdopodobnie musimy się przyzwyczaić do częstych orędzi głowy państwa, konferencji prasowych i inspekcji terenowych.

Rzecz w tym sytuacja będzie sprzyjać obozowi rządzącemu tak długo, jak podejmowane działania będą odnosić realny skutek, tzn. uda się ograniczyć rozwój epidemii. Zwieńczeniem tej drogi sukcesu będzie rychły powrót do sytuacji “normalności”. To jest jednak najprostszy i optymistyczny scenariusz. Sprawy, jak wiemy, potrafią się komplikować.

Wystarczy bowiem, że działania rządu okażą się nieskuteczne (wariant najbardziej pesymistyczny) lub nie aż tak efektywne, jak wszyscy na to liczymy. Wówczas mogą zacząć się pretensje do rządu, że nie radzi sobie z wyzwaniem, zbagatelizował zagrożenie, a państwo z dykty znów dało o sobie znać. Ale nawet jeśli działania rządu będą efektywne, ale rozciągnięte w czasie, to również może na dłuższą metę zaszkodzić PiS i Andrzejowi Dudzie. Dlaczego? Na razie jesteśmy na etapie - o ile można to tak nazwać - wzmożenia. Wszyscy oczekujemy na to, co będzie jutro, jakimi decyzjami zaskoczy nas rząd, o ilu przypadkach zakażeń znów się dowiemy. Ale z czasem społeczeństwo zacznie odczuwać zmęczenie tym tematem. Kwarantanna stanie się nie do zniesienia, pracownicy odczują jej skutki w swoich portfelach, wszyscy zaczną tęsknić za normalnymi kontaktami z rodziną i znajomymi. I wtedy sytuacja może zacząć się robić kłopotliwa dla rządzących, nawet przy całym zrozumieniu wyjątkowości sytuacji i wszystkich ograniczeń, z którymi się wiąże. Podobny mechanizm obserwujemy chociażby w przypadku opłat za wywóz śmieci. Gdy prasa rozpisywała się o nadchodzących podwyżkach, gdy przestrzegały o tym samorządy (przy jednoczesnym bagatelizowaniu sytuacji przez rząd), mało kto na serio przejmował się sprawą drastycznego wzrostu cen. Do czasu, aż nie zobaczyliśmy pisma od wspólnot mieszkaniowych lub z urzędu gminy informującego o nowych stawkach. Choć politycy PiS - jak sami przyznawali w rozmowach z nami - sądzili, że całe odium spadnie na lokalne władze, to jednak dziś przyznają, że staje się to również problemem dla władzy centralnej. Wracając do stanu zagrożenia epidemicznego, który mamy obecnie - przez kilka dni może się on wydawać nawet “atrakcyjny”. Dzieje się bowiem coś ekstraordynaryjnego, nowego. Z czasem stanie się jednak męczący, a na końcu - irytujący. Inaczej mówiąc - jeśli potrwa stosunkowo krótko i odniesie skutek - będzie punktował rządzących i prezydenta. Jeśli będzie się przeciągał w czasie - w którymś momencie stanie się problemem dla obozu władzy, w tym dla głowy państwa. I to może dziś determinować odsuwanie w czasie decyzji o tym, czy przełożyć termin wyborów.

Na razie jednak główne przesłanie rządu opiera się na dwóch słowach podpowiadanych przez lekarzy: zostań w domu. Nikt nie musi lubić rządu, ani go słuchać, ale to jest ten przypadek, gdy warto. Lepiej spędzić dwa tygodnie w domu, niż wieczność na cmentarzu. Tym bardziej, że nasza niefrasobliwość jest groźna nie tylko dla nas, ale dla naszych bliskich i wszystkich wokół.