Lubimy krytykować polityków za przekraczanie granic w starciach z rywalami, ale sami ich do tego zachęcamy – bo liczy się skuteczność.
Wersal się skończył w dniu, kiedy Samoobrona weszła do Sejmu – powiedział w 2001 r. poseł Andrzej Lepper. Za sprawą jego partii, która niespodziewanie dostała się do parlamentu, miało być bezkompromisowo. I było. 19 lat później obserwujemy kolejne, nawet jeszcze bardziej bezkompromisowe, starcia polityków.
Trwająca kampania przed majowymi wyborami prezydenta jest wyjątkowa z dwóch powodów. Po pierwsze, w ostatnich dniach zdominowała ją epidemia (teraz już pandemia) wirusa SARS-CoV-2 – i oba obozy próbują na tym skorzystać. Po drugie, stawka tego głosowania jest wysoka. To zwieńczenie wyniszczającego dla wszystkich czwórboju wyborczego, a od jego wyniku zależy nie tylko to, kto zostanie głową państwa, lecz także to, jak będzie wyglądać scena polityczna oraz czy obóz dobrej zmiany utrzyma władzę i jedność.
Te okoliczności powodują, że wracają pytania o to, ile wolno politykom w polityce? I czy celowo decydują się na działania często mające mało wspólnego z fair play, bo takie są w naszych oczach najskuteczniejsze?

Jak Wałęsa Kwaśniewskiemu

– Granice bywają zazwyczaj przekraczane przed drugą turą wyborów prezydenckich, gdy zostaje dwóch kandydatów – ocenia dr Sergiusz Trzeciak, ekspert ds. marketingu politycznego. – Możemy się spodziewać prób wyprowadzenia rywala z równowagi, jak to zrobił Aleksander Kwaśniewski w 1995 r. podczas debaty z Lechem Wałęsą, co istotnie wpłynęło na wygraną polityka SLD – dodaje. Kwaśniewski celowo spóźnił się do studia TVP, co rozsierdziło Wałęsę. Ten rzucił w jego kierunku: „To pan rozpoczął niekulturalnie. Dobrze, że się pan zreflektował, przecież pan wszedł tak jak do obory, ani be, ani me, ani kukuryku” i „Panu to ja mogę co najwyżej nogę podać”.
Magazyn DGP z 13 marca 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
– Atakujemy Małgorzatę Kidawę-Błońską, bo stanowi dla nas największe wyzwanie. Władysława Kosiniaka-Kamysza na razie głaszczemy, bo jego szanse na drugą turę są niewielkie. Ale jeśli zacznie nam zagrażać, to wytoczymy przeciwko niemu najcięższe działa – przyznaje mój rozmówca z otoczenia prezydenta Andrzeja Dudy.
Granice tego, co jeszcze wolno, są przesuwane właściwie z dnia na dzień. I tak już na starcie kampanii dostało się Małgorzacie Kidawie-Błońskiej i jej sztabowi za to, że w trakcie konwencji na scenę zaproszono „zwykłych ludzi”. Ojciec Igora Stachowiaka, 25-latka, który zginął w 2016 r. na komisariacie, opowiadał o tym, jak państwo nie chroni słabych. Kierowca seicento uczestniczący w 2017 r. w wypadku z autem kolumny premier Beaty Szydło mówił, że „zderzył się nie z samochodem, a władzą”. Wreszcie ojciec z córką chorą na nowotwór opisywali stan służby zdrowia – a w tle cały czas mówiono o propozycji rządzących, by przekazać TVP 2 mld zł.
PiS uznał to za robienie polityki na ludzkich tragediach. Ale po kilku dniach Zjednoczona Prawica sięgnęła po podobne metody. Wiceminister sprawiedliwości Michał Wójcik odwiedził w Łódzkiem rodzinę, której sąd nakazał odebranie jedenaściorga dzieci. W tej podróży przedstawicielowi resortu towarzyszyli reporterzy. Autentyczna troska o najsłabszych czy chęć utrzymania złej opinii o środowisku sędziowskim? Zwłaszcza że już w kwietniu spór o wymiar sprawiedliwości powróci z nową mocą, bo kończy się kadencja I prezes Sądu Najwyższego.
Bardziej już zrozumiałe są obiekcje PiS w związku z początkowym przekazem sztabu Kidawy-Błońskiej, że rząd nie chce ujawnić przypadków zakażeń koronawirusem. Nawet przychylni Koalicji Obywatelskiej komentatorzy krytykowali tę narrację, a działania rządu w sprawie SARS-CoV-2 pokazują, że było to nietrafione zagranie. – Politycy muszą rozumieć, że w szaleństwie walki są pewne obszary, które nie powinny być frontem wojny – mówi nam wicepremier Jacek Sasin.
Ale w tym tygodniu to PiS starał się grać strachem przed chorobą. Rzecznik sztabu prezydenta Adam Bielan – zdaniem wielu słusznie – skrytykował marszałka Senatu za to, że pojechał na urlop do Włoch, w których zanotowano już kilka tysięcy zakażeń, po czym od razu wrócił do pracy, narażając zdrowie otaczających go ludzi. Bielan przekonywał również, że gdyby nie wypoczynek marszałka, to specustawa koronawirusowa weszłaby w życie o kilka dni szybciej, bo nie trzeba by czekać na zwołanie nadzwyczajnego posiedzenia izby. – To odwracanie uwagi od własnych problemów w kampanii – mówi mi marszałek Grodzki. Ale nie miał innego wyjścia jak tylko publicznie pokazać wynik badania na obecność koronawirusa w organizmie (negatywny).
Ta wymiana zdań wpisuje się w rywalizację w zarządzaniu strachem. Wcześniej politycy wzbudzali w nas obawy przed uchodźcami oraz LGBT, dziś mówią o koronawirusie. Trudno uznać, że nadzwyczajne posiedzenie Sejmu poświęcone SARS-CoV-2 nie miało żadnego związku z kampanią. Premier Mateusz Morawiecki kilka razy zdążył podkreślić, że to z inicjatywy jego rządu Unia Europejska wyasygnowała 250 mln euro na walkę z epidemią i że to szef resortu zdrowia Łukasz Szumowski wyszedł z propozycją zwołania Rady UE z udziałem ministrów zdrowia państw członkowskich. Polska też, jak usłyszeliśmy od niego, jest „jednym z pierwszych krajów w Europie”, w którym wprowadzono kontrole sanitarne na granicach.
Rząd wyciąga również rękę do samorządowców – w największych miastach władzę dzierżą z reguły prezydenci związani z opozycją. Premier poprosił włodarzy, by w środę przybyli do jego kancelarii – chce z nimi rozmawiać o sytuacji w kraju w związku z SARS-CoV-2. Jak przekazał nam jeden z samorządowców, Morawiecki zachęca do porzucenia „podziałów i sporów” oraz współpracy w celu zapewnienia bezpieczeństwa Polakom.

Sadyzm społeczny

– Obserwując przebieg kampanii, nie oceniłbym jej jako jednoznacznie brutalnej. Ale to efekt tego, że granice retoryki politycznej przesunęły się – ocenia Marcin Kotras z Katedry Socjologii Polityki i Moralności Uniwersytetu Łódzkiego. W jego opinii nawet wydarzenia z Pucka i Wejherowa, gdzie grupa protestujących obrażała prezydenta, nie zmieniają diagnozy. – Na świecie podobne protesty są czymś zwykłym, choć nie powinno się, oczywiście, używać takiego języka. Nie nadawałbym temu wydarzeniu jednak nadzwyczajnej rangi. Obóz dobrej zmiany stara się pokazać, że prezydent jest atakowany przez tych, którzy chcą powrotu III RP. Ten przekaz ma służyć mobilizacji wyborców Dudy, bo ta taktyka była skuteczna. Ale wątpię, by te zdarzenia wpłynęły np. na wahających się wyborców – ocenia dr Kotras. Podobnie ocenia wykorzystanie „zwykłych ludzi” przez Koalicję Obywatelską. – Kidawa-Błońska chciała jako pierwsza zapozować na taką, która reprezentuje zwykłych obywateli. To mogło zaniepokoić sztab Dudy, który wpadł w pułapkę kandydata partyjnego. Nie sądzę, by można było uznać zaproszenie ojca Igora Stachowiaka czy kierowcy seicento za przekroczenie granic. To taktyka, a ten ruch świadczy o profesjonalizacji sztabu Kidawy-Błońskiej – komentuje Kotras.
– Już w starożytności próbowano nasycić politykę pierwiastkiem etycznym. Jednak realia są takie, że etyczni politycy bywają mało skuteczni – zauważa prof. Antoni Dudek, politolog UKSW. – W III RP po raz pierwszy objawiła nam to kampania prezydencka z 1990 r. To wtedy wobec Stana Tymińskiego, szachującego swojego głównego rywala czarną teczką, w której miały być kompromitujące go dowody, padły brutalne sformułowania. Tyle że on był outsiderem, mało kto uważał go za pełnoprawnego uczestnika życia politycznego, prędzej za dywersanta. A później zdarzały się Wałęsie wypowiedzi, które dziś mocno by mu zaszkodziły. Mimo to w latach 90. mieliśmy w polityce w użyciu łagodniejszy język niż obecnie – ocenia Dudek.
W jego opinii brutalność nasiliła się po 2005 r. – Dziś można bez końca debatować nad tym, kto zaczął – czy PO, czy PiS – ale pewne jest, że politycy doszli do wniosku, że podsycanie konfliktu im służy – ocenia. Kolejną cezurą jest katastrofa smoleńska. – Wcześniej spór był sztucznie podgrzewany, zaś od 2010 r. mamy najprawdziwszą wojnę plemienną. Niektórzy wyborcy są już tym zmęczeni, ale większość ciągle nie poczuła znużenia, bo wciąż najwięcej głosów zyskują PiS i PO – zwraca uwagę Dudek. Podobnie na sprawy patrzy prof. Rafał Chwedoruk, politolog z UW. – Kiedyś był czas, że moherowe berety i lemingi wchodziły ze sobą w polemikę. Dziś to rzecz nie do wyobrażenia – mówi.
Rozpoczęcie tej wojny ukształtowało naszą politykę. W wywiadzie rzece „Anatomia słabości” przeprowadzonym przez Roberta Krasowskiego, Ludwik Dorn, kiedyś nazywany „trzecim bliźniakiem”, zwrócił uwagę, że Donald Tusk jako pierwszy zaatakował nie tylko rywalizujące z nim ugrupowanie, ale też tych, których ono reprezentuje. Dorn użył nawet sformułowania, że ówczesny lider Platformy rozpoczął w polskiej polityce erę „sadyzmu społecznego”. „(…) Tusk właśnie oparł budowę swojego obozu (…) na takiej logice społecznej: «będziemy mieli do siebie szacunek, jeżeli będziemy tymi drugimi pogardzać. To nie tylko jest wróg, ale jest to wróg godny pogardy». Innymi słowy, Tusk znalazł klucz do sadystycznych potrzeb znaczącej części Polaków. To rozkosz móc pogardzać. A dodatkowa rozkosz, gdy za moją pogardą stoi instytucjonalna charyzma państwa” – mówił Dorn.
– Przesuwanie granic politycznej debaty ma miejsce od dawna – przypomina prof. Chwedoruk. – Już kampania Wałęsy przeciwko Tadeuszowi Mazowieckiemu z 1990 r. pokazała, jakie chwyty można stosować. To był wstrząs dla opinii publicznej, wiele osób nie rozumiało, czym obaj kandydaci się od siebie różnią. Wałęsa miał szerokie zaplecze społeczne za sobą, a jednocześnie był w sporze z tymi, którzy wcześniej byli jego zwolennikami. Przed drugą turą wobec Tymińskiego przeprowadzono kampanię negatywną, z absurdalnymi pomówieniami włącznie. Potem, w 1995 r., obiektem kampanii negatywnej był głównie Kwaśniewski – wspomina.
Podobnie jak Antoni Dudek, prof. Chwedoruk sądzi, że brutalizacji polityki sprzyja spór PO z PiS. – Ta nasza wojna domowa wybuchła na podatnym gruncie, który stał się jeszcze bardziej żyzny w dobie globalizacji, zmian pokoleniowych i kulturowych. Wiele granic zostało przesuniętych w sposób raptowny, a zarazem niezauważalny. Nie łudzę się, że kiedyś było wspaniale, ale przed laty oczekiwania audytorium były inne, a standardy wyższe – ocenia prof. Chwedoruk.

Zdrajca, czyli wróg

Czy w takim razie dziś w polityce lepiej być uczciwym i etycznym czy bezwzględnym i skutecznym? – Przy tak wysokim poziomie emocji będziemy skłonni nagradzać tych kandydatów, którzy są skuteczni, a nie kurczowo trzymają się wartości etycznych. W sytuacji silnych napięć nie ma miejsca na koncyliacyjność. Wyborcy chcą zwarcia, sytuacji, w której ktoś kogoś upokorzy – mówi Marcin Kotras. Wtóruje mu Sergiusz Trzeciak. – Gdyby nie było tolerancji dla takich poczynań, politycy nie korzystaliby tak często z wątpliwych narzędzi. Na tym dziś korzystają m.in. Dominik Tarczyński i Klaudia Jachira, którzy, radykalizując przekaz, zyskują rozgłos – przekonuje.
– Obywatele uważają politykę za coś brudnego i obrzydliwego, nie oczekują, że polityk będzie autorytetem moralnym, lecz że rozwiąże ich problemy – mówi prof. Antoni Dudek. – Polityka nie jest bytem oderwanym od życia społecznego. W efekcie to, czego codziennie doświadczamy, jest na nią przenoszone. Żyjemy w czasach brutalnego kapitalizmu, gdzie jednostkowa korzyść i brak skrupułów jest uświęconą normą. Polityka zaczęła czerpać wzorce ze świata biznesu, czego uosobieniem jest używanie pojęcia marketingu politycznego, zamiast propagandy – zwraca z kolei uwagę prof. Chwedoruk.
Skoro politycy czują się dzięki nam, wyborcom, ośmieleni do redefiniowania tego, co jest nieetyczne, a co jedynie budzącym kontrowersje chwytem marketingowym, nie ma się co dziwić, że są skłonni przesuwać granice: bo dzięki temu odnoszą korzyści. – Niemalże w dowolny sposób można stygmatyzować i dyskryminować. Przy czym nie muszą tego robić sami politycy, robią to ci, którzy wprost lub skrycie ich popierają. To widać szczególnie w mediach społecznościowych – wskazuje dr Kotras.
Zdaniem komentatorów jedna granica pozostała nieprzekraczalna – nie dochodzi do fizycznej agresji. – Tego żaden polityk w Polsce na szczęście nie robi, choć były takie momenty, gdy zacząłem się obawiać, iż do tego dojdzie – opowiada Antoni Dudek. Pierwszy wydarzył się niedługo po katastrofie smoleńskiej, gdy w Łodzi Ryszard Cyba zabił Marka Rosiaka, pracownika biura poselskiego PiS. – Wtedy padł dramatyczny apel Witolda Waszczykowskiego: „Nie zabijajcie nas”. Obawiałem się deklaracji Jarosława Kaczyńskiego, że skoro państwo nie chroni już polityków PiS, to w związku z tym muszą się bronić sami. Na szczęście prezes nie zareagował utworzeniem bojówek partyjnych – mówi Antoni Dudek. Drugi moment miał miejsce wtedy, gdy Obywatele RP zaczęli blokować miesięcznice smoleńskie w Warszawie. – Mieliśmy regularne starcia dwóch mocno zantagonizowanych grup, które musiała rozdzielać policja. Ale też nie doszło do wymknięcia się sytuacji spod kontroli – przypomina. – Po tych dwóch przypadkach zrozumiałem, że w Polsce można mówić najgorsze rzeczy o swoich politycznych oponentach, ale na szczęście dalej już nic się nie dzieje. Można dezawuować przeciwnika, ale efektem jest tylko przerażająca inflacja słów. Pozostaje pytanie, czy tak będzie zawsze. Niemniej teza, że mowa nienawiści, której w Polsce nie brakuje, prowadzi do agresji fizycznej, na razie się na większą skalę nie sprawdza – mówi Antoni Dudek. Co nie oznacza, że wcale. Na przykład w 2018 r. na pl. Piłsudskiego pełnomocniczka wojewody dolnośląskiego Dominika Arendt-Wittchen spoliczkowała kobietę protestującą podczas państwowych uroczystości.
– W wojnach domowych po drugiej stronie nie stoi przeciwnik, który ma zdolność honorową, tylko zdrajca. A zdrajca podlega innym kwalifikacjom moralnym – tak obecną debatę polityczną podsumowuje politolog Rafał Chwedoruk.