Ulana Suprun, która do sierpnia kierowała pracami ukraińskiego resortu zdrowia, mówi DGP o postępach Kijowa w walce z ogniskami odry.
W Polsce istnieje obawa, że ogniska odry na Ukrainie mogą zostać przeniesione do naszego kraju. Dlaczego akurat Ukraina stała się europejskim centrum zachorowań na odrę?
Wszystko zaczęło się w 2008 r. Do tego czasu wskaźnik wyszczepialności był na dosyć wysokim poziomie. W 2008 r. pojawiło się pierwsze ognisko. Z Indii za pomocą UNICEF przywieziono 2 mln dawek szczepionki. Szczepionka nie była zarejestrowana, bo nie było takiego wymogu ze względu na to, że dostawy przeprowadzono w ramach pomocy humanitarnej. Zaczęto podawać ją dzieciom. Jedno dziecko kilka tygodni po szczepieniu zmarło. Rozpętano w mediach wielki skandal, chociaż trzy niezależne badania pokazały, że to nie szczepionka była przyczyną śmierci. Od tego czasu obserwujemy na Ukrainie spadek poziomu wyszczepialności dzieci. To nie wszystko. Syn Rajisy Bohatyriowej (minister ochrony zdrowia 2012–2014 – red.) miał firmę produkującą szczepionki. Kiedy państwo zaczęło z nich rezygnować, też podnieśli raban, że indyjski preparat jest złej jakości. Był jeszcze trzeci czynnik. W USA przeanalizowano 2 mln antyszczepionkowych tweetów z lat 2016–2018. Większość pochodziła od rosyjskich botów i trolli, którzy celowo tworzyli iluzję kontrowersji wokół szczepionek. Na Ukrainie Rosja prowadzi taką kampanię od lat.
Dlaczego Rosja?
Naszym wrogom zależy, żeby Ukraińcy byli biedni, nieoświeceni i przestraszeni. Prorosyjskie telewizje tłumaczą, że szczepienia są niepotrzebne, lepiej przejść choroby, żeby wzmocnić odporność.
Albo że szczepienia wywołują autyzm.
Dlatego ludzie zaczęli się bać. Przyczynił się do tego niski stopień zaufania do instytucji państwowych. Za czasów Wiktora Janukowycza nie kupowano wystarczającej liczby dawek. Lekarze przekonywali rodziców, by sami kupowali je w aptekach za własne pieniądze. Kiedy przyszłam do ministerstwa w 2016 r., poziom wyszczepialności przeciwko odrze był katastrofalny. Na papierze mieliśmy 44,5 proc. wyszczepialności dzieci młodszych niż rok. Zaczęliśmy kupować szczepionki przez UNICEF, kupiliśmy o wiele więcej dawek. Następnym krokiem było zapewnienie zimnego łańcucha dostaw. Szczepionki przez cały czas muszą być przechowywane w lodówkach, a z tym bywały problemy. Ostatnia sprawa to przekonanie rodziców, by szczepili dzieci. Przeprowadziliśmy kilka kampanii społecznych. W ten sposób podnieśliśmy poziom wyszczepialności do 92 proc. wśród dzieci do pierwszego roku życia. Zajęło nam to trzy lata, a w tym czasie pojawiały się ogniska choroby. Niektórzy dorośli też powinni się ponownie zaszczepić. Można zrobić analizy, które sprawdzają odporność na odrę. Teraz szczepimy też nieodpornych dorosłych.
Na koszt państwa?
Tak. Chcemy zaszczepić wszystkich. Mamy i pieniądze, i dawki. Efekty są już widoczne. W ostatnich dwóch tygodniach, z których danymi dysponuję, mieliśmy ok. 40 nowych przypadków odry, choć w przeszłości były takie tygodnie, gdy chorowały tysiące. Problem znika.
Można wierzyć w te 92 proc.? Zdarzało się, że rodzice kupowali od lekarzy zaświadczenia o odbyciu szczepień, wymagane przy przyjmowaniu do szkoły.
Nawet połowa dzieci, które miały zaświadczenia, mogła nie zostać zaszczepiona. Opracowaliśmy elektroniczny system zaświadczeń. Papierowych już nie będzie. Lekarz, wprowadzając dane dziecka do systemu, będzie musiał wpisać numer seryjny szczepionki. To ograniczy korupcję.
Ale nie pokona braku zaufania.
Był przypadek, że rodzice doszli aż do Sądu Najwyższego, który uznał, że prawo dziecka do nauki jest ważniejsze niż obowiązek szczepień. Ale dwa lata temu parlament przyjął ustawę pozwalającą na nauczanie domowe. Od tego czasu rodzice, którzy nie chcą szczepić dzieci, mogą przejść na taką formę nauczania. W kolejnym podobnym przypadku Sąd Najwyższy uznał już obowiązek szczepień.
Kwestie prawne czy logistyczne to jedna sprawa. Pytanie, jak sprawić, by ludzie nie wierzyli w antynaukowe bzdury z internetu. To też polski problem.
Media muszą podawać prawdę, zamiast szukać sensacji. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wyznaczyła 10 zagrożeń dla globalnego zdrowia. Jedno z nich dotyczy rosnącego wskaźnika odmów szczepień. WHO popracowało z Facebookiem i Twitterem, które zaczęły blokować antyszczepionkowe konta. Ludzie sami też muszą kierować się zdrowym rozsądkiem i oceniać, czy ich źródła informacji są wiarygodne, czy nie. Bazować na badaniach naukowych, a nie plotkach czy dowodach anegdotycznych. To samo dotyczy homeopatii i samoleczenia.
Dla antyszczepionkowców to nie argument. Dla nich lekarze to część spisku, media kłamią, a wiarygodni są blogerzy, którzy straszą autyzmem.
Przez lata szczepiliśmy dzieci, więc nie widzimy na co dzień skutków chorób. Trudno uwierzyć, że są one naprawdę straszne. Kiedy na Ukrainie 115 tys. ludzi zachorowało na odrę, z czego 41 zmarło, rodzice przekonali się do szczepień, bo zobaczyli skutki ich braku. Podobny efekt wywołał przypadek polio z 2015 r. Gdy media opublikowały zdjęcia ofiar tej choroby, znacznie wzrósł wskaźnik wyszczepialności. Czasem trzeba ludzi przestraszyć, żeby sobie uświadomili, że igrają z życiem i zdrowiem własnych dzieci. I przypominać, jak wyglądają dawno zapomniane choroby.
Polskie władze planują wprowadzenie ułatwień przy zatrudnianiu lekarzy z Ukrainy. Biorąc pod uwagę niższe płace nad Dnieprem, uważa to pani za problem dla systemu ochrony zdrowia?
Na Ukrainie mamy 2500 przychodni. Potrzebujemy 800. Mamy 186 tys. zarejestrowanych lekarzy. Ukraina w przeliczeniu na liczbę mieszkańców ma najwyższy wskaźnik lekarzy i łóżek szpitalnych w Europie. Kadr mamy aż nadto. Pytanie o ich jakość i sposób wykorzystania. Rocznie studia kończą tysiące absolwentów medycyny. Połowa to cudzoziemcy, głównie z Indii, Pakistanu i państw Azji Centralnej, którzy po studiach wracają do siebie. Spośród absolwentów Ukraińców połowa nawet nie zaczyna praktyki.
To bardzo wielu.
Mamy zbyt dużo miejsc na uczelniach medycznych. Mniej studentów to mniej liczne grupy na studiach, czyli lepsze warunki nauczania. W Polsce istnieje wiele mitów o tym, że nasi lekarze i pielęgniarki gremialnie przyjadą tu pracować. Po pierwsze, nie jest to takie proste, trzeba udowodnić swoją wiedzę. W Polsce pracuje może 300 naszych lekarzy. Pielęgniarek jest więcej, ale na Ukrainie co roku studia kończy kilkadziesiąt tysięcy sióstr. Niektóre zostają, inne wyjeżdżają, ale przecież nie zmusimy nikogo, by został. Państwo musi stworzyć takie warunki, by ludzie nie chcieli emigrować. Zmiana systemu finansowania ochrony zdrowia przewiduje m.in. podniesienie pensji lekarzom i pielęgniarkom. Tam, gdzie zmiany zostały już wdrożone, wynagrodzenia wzrosły trzy-, a nawet pięciokrotnie. Są więc możliwości, by ludzie normalnie zarabiali u siebie w kraju. Aby objąć zmianami wszystkie przychodnie, potrzeba dwóch, trzech lat.
Opozycja krytykowała panią zwłaszcza za plany ograniczenia liczby zakładów ochrony zdrowia. Wcześniej nie miała pani doświadczenia w polityce, urodziła się pani w USA, przeprowadziła na Ukrainę dopiero w 2013 r. Jak się pani pracowało?
Dwa tygodnie po tym, jak objęłam urząd, przed resortem stali już opłaceni protestujący, którzy oskarżali mnie o ludobójstwo narodu ukraińskiego. A ja miałam jeszcze problemy, żeby trafić do własnego gabinetu. Winston Churchill powiedział, że jeśli ktoś nie ma wrogów, to znaczy, że nic nie zrobił. Nasi oponenci z parlamentu znikli, a reforma trwa. To dowodzi, że nasze działania były potrzebne.
Jak w tym kontekście ocenia pani ekipę Wołodymyra Zełenskiego?
Przed wyborami mówili, że będą wszystko odwracać. Teraz prezydent zapowiedział, że reformy będą kontynuowane w tym i przyszłym roku. Zrozumiał, że to jedyny sposób na zmianę systemu. Za pięć lat ludzie już nie będą pamiętać o tym, w jakich warunkach się leczyli. I zaczną narzekać na nowy system, bo ludzie zawsze narzekają.
Nowe władze nie proponowały pani współpracy?
Nie. Spotkałam się z Zełenskim i jego współpracownikami. Wspólnie z moim zastępcą opowiedzieliśmy im o zmianach. Prezydent posłuchał. Kiedy formowali rząd, dali mi do zrozumienia, że nie zaproszą do niego ani mnie, ani moich współpracowników. A zarazem poprosili o radę, kogo zatrudnić. Odpowiedziałam, że jedyni ludzie, których mogę polecić, to ci, których znam, bo z nimi pracowałam.