Lider Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński postraszył Polaków, nawet jak ich faktycznie nie postraszył.
tweet tygodnia / DGP
W ubiegły piątek, podczas oficjalnej prezentacji rządowego „dream teamu” na nową kadencję, prezes pozwolił sobie powiedzieć: „Chcemy dokonać postępu i odeprzeć niebezpieczeństwa związane np. z możliwym spowolnieniem gospodarczym, bo nie chcę używać słowa «kryzys». Mamy plany, by skutki tego spowolnienia były w Polsce minimalne”.
Gdy w polityce, szczególnie gospodarczej, idą gorsze czasy i dekoniunktura staje się faktem, nikt słowa „kryzys” raczej nie używa, bo po co ludzi straszyć. Przedsiębiorcy mogą zrezygnować z inwestycji, a gospodarstwa domowe ograniczyć konsumpcję. To zaś jeszcze bardziej pogłębi spowolnienie.
Magazyn DGP 15 listopada 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Politycy na ogół unikają „kryzysu” w swoich przemówieniach. Premier Mateusz Morawiecki niemal zawsze stara się pokazywać, że szklanka jest raczej do połowy pełna i mówi o spowolnieniu. Często podkreśla też odporność naszej gospodarki, jej zrównoważenie i solidne fundamenty. Buduje raczej pozytywny przekaz.
Dlaczego więc lider PiS postanowił do politycznego języka swojej partii wprowadzić teraz słowo „kryzys”? Hipotez może być kilka. Osłabienie wzrostu PKB już jest faktem i wiele wskazuje na to, że o dynamice z „czwórką” na początku będziemy musieli na chwilę zapomnieć na rzecz rozwoju „3 proc. plus”. Już to się stało, bo w III kwartale wzrost wyniósł 3,9 proc. wobec 4,6 proc. kwartał wcześniej. Takie spowolnienie wielkim problemem nie jest. Z ostatnich prognoz Komisji Europejskiej wynika, że w najbliższych dwóch latach Polska pozostanie w Unii jednym z liderów rozwoju. Rzecz w tym, że jeśli nastąpi spowolnienie, to prawdopodobnie mniej będzie wpływało do budżetu państwa.
Co może oznaczać pewne napięcia w finansach publicznych, jeśli obecna ekipa rządząca nie zrezygnuje z kosztownych obietnic zaplanowanych na kolejne lata. Dzisiaj mamy najniższy w historii deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych, obniża się dług publiczny w relacji do PKB, czyli działa reguła wydatkowa. Zakłada ona ograniczenie wzrostu wydatków w czasie dobrej koniunktury i zezwolenie na popuszczenie pasa w kasie państwa, gdy nad gospodarką zbiorą się ciemne chmury.
Przestrzeń fiskalną PiS już wykorzystał. Piątka Kaczyńskiego z najbardziej kosztownymi zapowiedziami, czyli rozszerzeniem na wszystkie dzieci świadczenia 500 plus i wypłatą 13. emerytury, skonsumowała wraz z obniżką podatku dochodowego limit wydatkowy. Teraz, jeśli rząd chce wydać więcej, musi znaleźć ekstraźródła dochodów, co nie jest takie proste, przyjmując, że podnoszenie podatków nie wchodzi w grę. Przyszłoroczne wybory prezydenckie i wzrost obciążeń fiskalnych raczej się wykluczają.
Rządowi zostaje więc kreatywna księgowość, czyli szukanie w różnych pozycjach budżetowych finansowania dla swoich pomysłów. Już to się zresztą dzieje, bo wypłatę 13. emerytury – a od 2021 r. także 14. – ma sfinansować Fundusz Solidarnościowy, który jest przeznaczony do innych celów. Dodatkowo wiele wskazuje na to, że rząd nie zrezygnuje z kontrowersyjnego zniesienia limitu składek na ubezpieczenie społeczne, czyli tzw. 30-krotności. Ma to dać Funduszowi Ubezpieczeń Społecznych ponad 5 mld zł, ale w przyszłości obciąży system emerytalny wypłatami bardzo wysokich świadczeń. Wiele osób z rządu – z Jarosławem Gowinem na czele – namawiało premiera do rezygnacji z tego planu, podobnie jak organizacje pracodawców. Ale nie jest to proste, bo powstałaby dziura w budżecie, którą trzeba załatać (w ustawie o finansach publicznych zawarta jest reguła wydatkowa). Dlatego kreatywność będzie postępowała, tak samo jak próba obchodzenia reguły wydatkowej. Tyle że będzie to proces o wiele trudniejszy – zmniejszy się elastyczność.
Wtedy właśnie przydatne może być słowo „kryzys”. Bo jak wiadomo, kryzys wymaga odpowiedzialności i rozsądku w gospodarowaniu publicznymi pieniędzmi. Gdy jest kryzys, nie można wystawiać budżetu i kosztów obsługi długu na zbyt wielkie ryzyko. Gdy do drzwi puka kryzys, trzeba ograniczyć kosztowne obietnice i apelować od suwerena o zrozumienie. Pewne rzeczy należy przełożyć na lepsze czasy, inne zmodyfikować, żeby nie było problemów ze stabilnością finansów publicznych. Być może prezes PiS już dzisiaj przyzwyczaja Polaków do tego, że słowo „kryzys” zagości w niedalekiej przyszłości w słowniku jego partii na dłużej.
Tyle że dzisiaj kryzysu nic nie zapowiada. Oczywiście istnieją napięcia geopolityczne i wojny handlowe na linii USA i Chiny, jest wyraźne spowolnienie w gospodarkach strefy euro – zwłaszcza u naszych zachodnich sąsiadów Niemców. Jednak spowolnienie wynika jak na razie jedynie z fazy cyklu koniunkturalnego i jest czymś naturalnym, a nawet pożądanym. Kryzys to mieliśmy w latach 2007–2009, kiedy załamał się amerykański system kredytów hipotecznych, rząd musiał dosypać bankom kasy, a problem braku zaufania do rynku finansowego rozlał się po świecie. Kryzysem były też problemy Grecji, której zadłużenie i kiepskie perspektywy na jego ograniczenie postawiły pod znakiem zapytania projekt strefy euro, a nawet tego, czy ewentualny powrót Aten do drachmy nie zagrozi istnieniu całej UE.
Dzisiaj kryzys mogłaby wywołać wojna na Bliskim Wschodzie czy jakieś trudne do wyobrażenia napięcia chińsko-amerykańskie. To, co obserwujemy w polskiej gospodarce, jest łagodnym spowolnieniem. Problem narośnie w najbliższych latach, gdy nastąpi przerwa między dwiema unijnymi perspektywami finansowymi, co oznacza mniej europaliwa dla inwestycji. Ale to raczej dotyczy lat 2022–2023.