W klimacie skrajnej polaryzacji i wzajemnej niechęci, nieporównywalnej z czymkolwiek wcześniej, w wielu kwestiach PiS i PO jawią się jako swoje lustrzane odbicia.
Pomysł jest, tylko trzeba go dobrze znaleźć – tak skwitował Grzegorz Schetyna, wtedy lider przegranej Koalicji Europejskiej, pytanie, jak zamierza pokonać PiS w jesiennych wyborach parlamentarnych. Najdalej idącym pomysłem, wymuszonym na Schetynie, okazała się wymiana twarzy kampanii. Jednak z pierwszych sondażowych sygnałów nie wynika, by Małgorzata Kidawa-Błońska, polityk drugiego szeregu awansowany nagle na kandydata na szefa rządu, miała dać najsilniejszej formacji opozycji przełom i sukces.

Państwo socjalne łączy

Ubiegły weekend z bombastycznymi konwencjami KO-PO i PiS przyniósł jednak odpowiedź na pytanie o podstawowe tematy kampanii. I jest ona zaskakująca – oto w klimacie skrajnej polaryzacji i wzajemnej niechęci nieporównywalnej z czymkolwiek wcześniej, w wielu kwestiach główne formacje jawią się jako swoje lustrzane odbicia. Nie w konkretnych zapowiedziach, lecz w logice obdarowywania nas prezentami. Zresztą filozofia państwa – socjalnego i opiekuńczego – znalazła się na sztandarach wszystkich głównych ugrupowań (poza prawicową Konfederacją i, może w nieco mniejszym stopniu, PSL).
Magazyn DGP 13 września 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Różnica jest taka, że PiS koncentruje się na potężnych akcjach rozdawniczych adresowanych do jak najszerszych grup. Z kolei Koalicja Obywatelska próbuje odpowiadać prezentami kierowanymi bardziej precyzyjnie. Czasem mają one sens (bardziej rozbudowana pomoc niepełnosprawnym), czasem zadziwiają niejasnością prowadzącą do absurdów (trudna do spełnienia zapowiedź darmowego internetu dla młodych ludzi). Warto jednak przypomnieć, że równocześnie KO-PO konsekwentnie powtarza swoją fundamentalną obietnicę: nieodbierania tego, co rozda PiS. Więc wszystkie nowe wydatki są tylko dopełnieniem modelu wynikającego najpierw z wprowadzenia 500+, a potem z piątki Kaczyńskiego. Często kosztownym dopełnieniem.
Można oczywiście twierdzić, że sumy obiecane przez blok Kidawy-Błońskiej i Schetyny są mniejsze niż te, które zapowiedziano na pisowskiej imprezie w Lublinie. Czasem też ujawniają się ślady dawnych różnic – z czasów gdy Platforma próbowała jeszcze być formacją liberalną. Kiedy PiS obiecał radykalne podwyżki płacy minimalnej, platformersi odpowiedzieli, że uderzą one w przedsiębiorców, za co od razu spotkały ich oskarżenia, że są drapieżnymi liberałami.
Ale przecież trudno mówić o liberalizmie partii, która – choć niejasno – zapowiada dopłaty do najniższych pensji z budżetu państwa, co ma kosztować 30 mld zł rocznie. Z kolei PiS też obiecuje rozmaite ulgi dla przedsiębiorców, obie strony próbują więc mówić wszystkimi językami równocześnie. Dodajmy, że PiS zapowiada jednym tchem zrównoważenie budżetu (nie wiadomo jak), a KO-PO trzymanie na wodzy długu narodowego (nie wiadomo jak). Przy trzynastej, a w wersji PiS za dwa lata już czternastej emeryturze, pojawia się pytanie: czyim kosztem?
KO-PO próbuje się odróżniać, upominając się o faktycznie zaniedbane przez obecny rząd edukację i służbę zdrowia. Ale ogranicza się do obietnic nowych wydatków – czymże innym są zapowiedzi podwyżek dla nauczycieli i lekarzy czy koncepcja uwolnienia tych ostatnich od biurokratycznych obowiązków przez… zatrudnienie dodatkowych osób, które ich wyręczą. Nie wiemy, jak chce „liberalna” opozycja osiągnąć skrócenie kolejek do specjalistów do 21 dni oraz zagwarantować przyjęcie na szpitalnych SOR-ach w ciągu godziny. To także musi kosztować. Ani PiS nie wraca do dawnej zapowiedzi finansowania służby zdrowia z budżetu, ani KO-PO nie sięgnęła po liberalny pomysł konkurencji kilku ubezpieczalni (choć pojawił się on w 21 tezach samorządowych z czerwca).
Warto w tej sytuacji poszukać realnych różnic, przestrzeni, w której obywatele będą mieli możliwość realnego wyboru odmiennych filozofii. Kłopot w tym, że ciąży na nich fikcyjność i deklaratywność poszczególnych obietnic. Dodatkowym problemem jest to, że PiS na razie całego swojego programu wyborczego nie ujawnił. Wybrał stopniowanie napięcia. Ale spróbujmy.

Decentralizacja: spór fundamentalny

PiS stoi na gruncie obecnego podziału kompetencji między rządem centralnym a samorządami – czasami próbuje tym ostatnim odbierać niektóre uprawnienia, ale chętnie zwala na władze samorządowe odpowiedzialność za niepowodzenia (ostatnio za chaos w szkołach, po wejściu do liceów podwójnego rocznika młodzieży).
KO-PO, silna zwłaszcza w samorządach wielkich miast, przedstawia władze lokalne i wojewódzkie jako sprawniejsze od centralnych. I żąda dla nich nowych kompetencji i większej samodzielności. W programie wyborczym najsilniejszej formacji opozycyjnej wrócił postulat likwidacji urzędu wojewody i przekazania jego uprawnień marszałkowi województwa. Obiecuje się również przelanie wszystkich środków z podatku dochodowego od osób i firm władzom samorządowym. Niestety nie ma odpowiedzi na pytanie, jakie nowe kompetencje mają otrzymać samorządy.
Centralistyczne skłonności rządzącej prawicy są niewątpliwe, a jej histeryczne reakcje na samą dyskusję o decentralizacyjnej korekcie (oskarżenia o „rozbicie dzielnicowe”) nie wytrzymują krytyki, choćby w zestawieniu z zasobnością i sprawnością federalnych przecież Niemiec. Za to propozycje opozycji są niespójne.
Czy likwidacja urzędu wojewody ma oznaczać rezygnację z kontroli przez władze centralne nad przestrzeganiem przez samorządy prawa? Takie rozwiązanie jest typowe dla państwa federalnego, a tak daleko KO-PO nie idzie. A czy większa decentralizacja nie jest sprzeczna z rewią prezentów, jaką opozycja uprawia prawie tak gorliwie jak PiS? Przykładowo: jeśli zapowiada w najnowszym programie lepsze opłacanie „dumnego nauczyciela”, to zasady wynagradzania muszą być przecież jednolite w całym kraju. Zresztą ewentualne zróżnicowanie polityki społecznej musiałoby pociągnąć za sobą oskarżenia o nierówność obywateli wobec prawa w różnych regionach.
Warto mieć świadomość, że ten spór ujawnia całkiem odmienne filozofie. PiS pokłada nadzieję w silnym państwie narodowym dbającym o obronę polskiego interesu „wspólnie”. KO-PO nie jest przeciwna temu, aby różne części Polski integrowały się z Europą w innym tempie. Chce także zgody na różne polityki historyczne – stąd chociażby awantury między rządem a władzami Gdańska.
Jest to wizja z mojego punktu widzenia mocno ryzykowna, ale można przyjąć założenie, że największym zagrożeniem jest centralizacja władzy, a nie pułapki czyhające na polską tożsamość i polski interes. Dyskusji nie ułatwia to, że KO-PO nie mówi wyraźnie, co chce oddać samorządom, a co jest niezbywalnym uprawnieniem Rzeczpospolitej jako całości.

Wymiar sprawiedliwości: co jest patologią

Opozycja idzie do wyborów z przeświadczeniem, że demokracja w Polsce jest zagrożona. Zapowiedź przywrócenia ładu opartego na konstytucji otwiera program KO-PO, nawet jeśli wyborcy nie reagują na tę formułkę tak gorąco jak politycy. Obiecuje się choćby przebudowę Trybunału Konstytucyjnego tak, aby wyeliminować z niego „bezprawnie” wybranych sędziów. W wymiarze sprawiedliwości zapowiada się powrót do stanu sprzed 2015 r. Prokuratura ma być na powrót oddzielona od rządu, a Krajowa Rada Sądownictwa wybierana na dawnych zasadach, a więc w większości przez same środowiska sędziowskie, bez udziału czynnika politycznego.
Obecny system stał się przedmiotem bardzo mocnych oskarżeń i widać w nim pokusy pisowskiej władzy, by wszystkim sterować ręcznie. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro jest przełożonym prokuratorów, bezwzględnie ingerującym w ważne dla tej ekipy śledztwa, a równocześnie mającym poprzez upolitycznioną KRS wpływ na awanse i kariery sędziów. KO-PO proponuje więc zmianę tego stanu rzeczy.
Ale czy poprzedni system nie miał własnych patologii? Niegdyś środowiska związane z PO proponowały swoistą „demokratyzację” KRS poprzez wprowadzenie do niej sędziów niższych instancji lub przełamanie monopolu sędziowskiej korporacji przez wybór do rady ludzi z zewnątrz. Teraz do tych propozycji już się nie wraca. Brak też odpowiedzi na pytanie, czy prokuratura kontrolowana przez samą korporację prokuratorów (a więc ta z lat 2010–2015) działała efektywnie, reagowała na realne zagrożenia. Może odpowiedzią powinien być system mieszany, dający rządowi pewien wpływ na politykę karną, ale chroniący urząd prokuratorski przed naciskami. Taka refleksja się jednak nie pojawia. Jak powrót do przeszłości, to powrót.
Pojawia się za to zapowiedź rezygnacji z wyposażania prokuratury czy służb specjalnych w dodatkowe uprawnienia. Takich decyzji było po 2015 r. sporo. Dziś mamy choćby bardzo niefortunny pomysł częściowego uzależnienia decyzji o zwolnieniach za kaucją od opinii rządowych prokuratorów. Tu opozycja deklaruje zdecydowanie bardziej liberalne podejście. Ale jaka byłaby praktyka – jeśli pamięta się choćby masowość podsłuchów czy przypadki inwigilacji dziennikarzy za rządów koalicji PO-PSL.

Unia Europejska i euro: teoria i praktyka

W teorii mamy do czynienia z dwiema odmiennymi wizjami Europy. KO-PO stawia na Unię mocno zintegrowaną, w której najwięcej do powiedzenia mają Berlin i Paryż. Zapowiada zastąpienie kultury politycznej sporu i obrony własnego interesu kulturą współpracy. PiS wciąż stoi na stanowisku Europy ojczyzn. Ba, domaga się, jednak dość niejasno, jakiejś przebudowy obecnej Wspólnoty.
Wyrazem przekonania euroentuzjastów z KO-PO, że powinniśmy jak najszybciej znaleźć się w centrum europejskiego dowodzenia, zamiast kontestować Unię z zewnątrz, stał się postulat jak najszybszego wprowadzenia euro. Jest on kontrowersyjny z punktu widzenia doraźnych interesów ekonomicznych naszego kraju, wobec tego niepopierany nawet przez część opozycji (PSL). Może dlatego nie został wpisany do programu europejskiego, choć pojawiał się w kampanii do europarlamentu. PiS stanowczo odrzuca euro.
Jeśli spojrzeć na praktyczne podejście skłóconych na śmierć i życie obozów, to różnice nie wydają się już aż tak fundamentalne. Obie strony pokładają nadzieję w środkach europejskich, tyle że KO-PO oskarża PiS o ich zaprzepaszczanie przez nadmierną kłótliwość i uchybianie europejskim normom. Największy konflikt między obecnym rządem a instytucjami europejskimi dotyczy wszak nie wizji Europy, a potępiania przez te instytucje niektórych zmian wprowadzanych w samej Polsce. Spór o takie kwestie jak podejście do imigrantów stracił ostatnio na znaczeniu.
Jeśli spojrzeć na praktykę, to stanowisko PiS i opozycji wobec spraw rozstrzyganych przez władze europejskie – energetyki, przepływu towarów i usług – bywa podobne. Ostatnio zresztą polska prawica podjęła próbę załagodzenia relacji z Berlinem, czego wyrazem był udział polskiego rządu w przeforsowaniu niemieckiej polityczki na szefową Komisji Europejskiej.
Zarazem KO-PO zapowiada w swoim programie mniej serwilistyczne podejście do relacji z USA, choć podtrzymuje zamiar współpracy z Waszyngtonem. Nie da się w wyborczych zapowiedziach zdefiniować, co jest już serwilizmem, a co być nim przestaje. To kwestia praktyki. Niewątpliwie PiS przykłada do relacji z Ameryką większą wagę niż Platforma. Nie ma nic przeciwko braniu udziału w tych przedsięwzięciach Donalda Trumpa, które osłabiają hegemonię Niemiec w Europie (Trójmorze). KO-PO uważa takie podejście za awanturnictwo.

Związki partnerskie i wartości: punkt dla rządu

Jeszcze kilka lat temu Platforma Obywatelska była koalicją środowisk o rozmaitym podejściu do kwestii obyczajów, światopoglądu, relacji z Kościołem. Obecne kłopoty dawnego polityka PiS Kazimierza Ujazdowskiego, wystawionego przez Schetynę w Warszawie do Senatu i mocno atakowanego przez środowiska będące zapleczem KO-PO (m.in. przez celebrytów) za niegdyś konserwatywne podejście m.in. do tematu LGBT, pokazuje, że ten czas się kończy. Mamy do czynienia z narastającą ideową polaryzacją.
Przedmiotem najmocniejszych sporów staje się wpisany do programu KO-PO, choć po wahaniach Schetyny, postulat wprowadzenia do prawa związków partnerskich. To zresztą następstwo szerszego sporu o miejsce środowisk LGBT w życiu społecznym – zaczął go wiosną prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, a temat podchwycił PiS. Możliwe, że Polacy gotowi są nawet na jakąś formę akceptacji takich związków. Partia Schetyny podkreśla, że chodzi tylko o humanitarne ułatwienia dla ludzi: prawo dziedziczenia czy informację w szpitalach.
Taki scenariusz utrudnia strategia organizacji gejów i lesbijek wywieszających na swoich sztandarach niepopularne żądanie prawa do adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Ta ofensywa przybrała postać powtarzających się manifestacji z akcentami antyreligijnymi. Politykom PO zabrakło refleksu, aby odciąć się nawet od największych przegięć (parodia mszy św. w Warszawie).
Choć rządzącą prawicę kompromituje z kolei dorozumiany sojusz z posługującymi się przemocą kibolami czy narodowcami, zasadniczo w sporze tym występuje ona jako rzecznik rozsądnego status quo. PiS jest zresztą cały czas atakowany z prawej strony: za rezygnację z zakazu aborcji eugenicznej czy brak wypowiedzenia konwencji antyprzemocowej, uważanej za zbiór genderowych deklaracji. W tej sytuacji ta tematyka, choć uboczna wobec zalewu rządowego rozdawnictwa, może przechylić wyborczą szalę na korzyść PiS.
Tematyka różnic ideowych pojawia się także przy okazji tematyki społeczno-ekonomicznej. KO-PO żąda równych płac dla kobiet i mężczyzn, parytetu płci w polityce kadrowej w firmach, energiczniejszego zwalczania przemocy domowej i egzekwowania alimentów, finansowania zabiegów in vitro – powtarza więc postulaty środowisk feministycznych. PiS choć ich otwarcie nie odrzuca, jest wobec nich chłodny, powtarzając, że kobietom służy przede wszystkim hojna polityka rozdawnicza. I w tym przypadku ta perswazja może się okazać doraźnie skuteczna.

Ekologia: gra pozorów

Nie da się ukryć, że opozycja (poza prawicową Konfederacją) jest bardziej ekologiczna w zapowiedziach i odruchach niż rządzący. Nawet PSL obiecuje zamianę energetyki węglowej na taką, która opiera się na źródłach odnawialnych. PiS unika jak do tej pory jasnych deklaracji w tym względzie. Podnosi kwestię kosztów i interesów całych regionów, przede wszystkim Śląska.
KO-PO za to składa konkretne obietnice. Do 2040 r. mamy zrezygnować z gospodarki opartej na węglu. O ile rządzącej prawicy można by zarzucić ekologiczną ślepotę, o tyle deklaracje opozycji wydają się pokrętne. W tym samym programie obiecuje się przecież Śląskowi utrzymanie kopalń „aż się wyczerpią zasoby”. Czemu więc ten węgiel miałby w przyszłości służyć? Ale hasła ekologiczne brzmią atrakcyjnie. Mają być zwłaszcza receptą na pozyskanie młodego pokolenia.
W ekologicznej retoryce dawnych liberałów z PO jest zresztą słaby punkt. W wielkich miastach miejscy aktywiści wojują z władzami samorządowymi reprezentującymi na ogół tę partię. Zarzucają im, choćby w Warszawie, betonowanie całych fragmentów dzielnic, nie liczenie się z przyrodą, przedkładanie interesu deweloperów nad interes publiczny. Masowa wycinka drzew w ostatnich latach była w równym stopniu dziełem złego prawa ministra Jana Szyszki z PiS, co decyzji platformerskich miejskich urzędników. PO walczy w obronie przyrody tam, gdzie sama nie ma władzy, choćby w państwowych lasach. Tam gdzie ma, bywa podporządkowana duchowi komercji.

Finał: w cieniu rozdawnictwa

Ten pobieżny przegląd różnic pokazuje, że jest w czym wybierać. Oczywiście zwolennicy tradycyjnych wartości niekoniecznie muszą być orędownikami państwa centralistycznego albo prób ręcznego sterowania sędziami przez rządzących. Tak samo rzecznicy większych praw samorządów nie zawsze są zwolennikami eskalacji euroentuzjazmu czy praw gejów. Taki jednak urok polaryzacji, że w coraz większym stopniu dostają wszystko w jednym pakiecie. Można szukać rozwiązań mieszanych, zwłaszcza w dość niejednoznacznym programie PSL, nie mówiąc o kompletnie innej politycznej filozofii radykalnie prawicowej Konfederacji. Ale te formacje będą miały po wyborach żaden albo niewielki wpływ na polskie państwo.
Zasadnicze pytanie jest jedno. Jak to się stało, że wszystkie te spory znalazły się w cieniu coraz bardziej rozszalałego rozdawnictwa. U podstaw tej rozkręcającej się spirali było słuszne przekonanie polityków PiS, że należy coś zrobić, aby złagodzić powiększające się rozwarstwienie społeczne. Ba, była też skuteczna polityka powiększenia dochodów państwa, zwłaszcza przez większą ściągalność VAT, co pozwoliło na pierwsze, dość jeszcze racjonalne prezenty, z 500+ na czele.
Dziś jednak ten kierunek staje się swoistym narkotykiem. PiS jest przekonany, że bez kolejnych, coraz potężniejszych prezentów dla wielkich grup społecznych może przegrać, więc ulega logice spirali coraz bardziej. Pod jej naporem giną cele bardziej precyzyjne: naprawa służby zdrowia, opieka nad niepełno sprawnymi, kondycja szkół, jakość administracji, modernizacja armii. Pozostaje też kwestia, czy scentralizowane, obciążone gigantycznymi transferami socjalnymi państwo utrzyma to brzemię. Czy będzie naprawdę najsprawniejszym instrumentem obrony polskiego interesu narodowego.
Z kolei po stronie Koalicji Obywatelskiej zwyciężył, zapewne również pod wpływem badań nastrojów, duch licytacji. Powiązany z większą niż w przypadku PiS zdradą dawnych poglądów.
I znów: czy da się pogodzić ideał państwa lekkiego, zdecentralizowanego, z rolą wielkiej machiny do przetaczania pieniędzy? Z jednej strony niektóre postulaty KO-PO, jak choćby pomysł likwidacji urzędu wojewody, jest nakierowany na osłabianie spoistości wspólnoty. Z drugiej – w wielu socjalnych rozwiązaniach opozycja żyruje dziś pisowski skok w nieznane, w kierunku państwa omnipotentnego i nadopiekuńczego.
Eksperci przestrzegają przed tym rzadziej i zwykle słabiej niż kilka lat temu, bo wiele przestróg liberałów się nie sprawdziło. Ale to nie znaczy, że niebezpieczeństw nie ma. Skaczemy do basenu bez pewności, ile w nim wody.