Kalifat Państwa Islamskiego się rozpadł. Ale to oznacza, że jego szczątki rozprysły się po całym globie.
Dziennik Gazeta Prawna
Wiosna to pierwsze zbiory z pól. Właśnie z tego powodu na dawnych terytoriach podporządkowanych Państwu Islamskiemu (ISIS) zrobiło się teraz niebezpiecznie. – Daesh (tak miejscowi nazywają bojowników – red.) żąda od rolników podatków – opowiada kurdyjskiemu portalowi Rudaw Media Network Halgurd Chidir, komendant peszmergów w południowo-wschodniej części irackiej prowincji Niniwa. – Podatek nazywają zakatem – ciągniewojskowy, nawiązując do jałmużny, jaką islam nakazuje wypłacać biednym. – Zażądali od ludzi 15 proc. ich dochodów. Domagają się też 4 tys. dol. od każdego kombajnu, który wyjedzie na pole – dodaje. Pola i zbiory opornych stają w ogniu, niektórzy z nich są mordowani. Na murach pojawiają się napisy „Państwo Islamskie zawsze już tu będzie”.
Miejscowi wiedzieli, że niedobitki sił samozwańczego kalifatu ukryły się w górskich kryjówkach lub próbowały zniknąć w największych miastach. Jeżeli bojownicy ISIS pojawiali się w poprzednich miesiącach, to tylko pod osłoną nocy: by rabować lub porywać, zastrzelić informatora rządu. Te czasy dobiegły końca. – Widzieliśmy ich za dnia – rozkłada ręce Chidir. W prowincji Kirkuk to samo. – Raportowaliśmy o tym siłom bezpieczeństwa, ale tylko sprawdzali doniesienia, bez podejmowania akcji, zasłaniając się tym, że nie mają rozkazów – opowiada jeden z rolników.
W Syrii bojownicy kalifatu w okolicach miasta Homs rozpędzili za pomocą granatników przeciwpancernych konwój syryjskiej armii. I był to ich drugi atak tego typu w ciągu zaledwie kilku dni. Być może armie iracka i syryjska – oraz współdziałające z nimi przy pacyfikacji Państwa Islamskiego siły kurdyjskie – są już zmęczone wielomiesięczną kampanią. Być może to zły moment: do początku czerwca trwa ramadan, w islamie miesiąc postu i refleksji. Być może sojusz przeciw kalifatowi rozpada się, zaś dotychczasowi alianci grają na to, by inni wykrwawiali się przy dobijaniu ISIS.
– Państwo Islamskie w znacznej mierze zamieniło się w utajnioną siatkę. Teraz organizuje komórki na poziomie prowincji – ostrzegał w lutym sekretarz generalny ONZ António Guterres. Według Narodów Zjednoczonych liderzy organizacji wciąż mogą dysponować nawet do 18 tys. ludzi w Syrii i Iraku (według cytowanych przez wojskowy portal Military Times przedstawicieli irackiego wywiadu może to być 5–7 tys. na terytorium Iraku). Do struktur organizacji płynie nie tylko skromny strumień „podatków” wymuszanych na miejscowych chłopach, ale też datki od radykałów ze świata. ONZ szacuje, że Daesh może mieć od 50 mln do 300 mln dol. w gotówce.
To nie oznacza, że kalifat się odrodzi. Ale też liderom ruchu może na tym, przynajmniej na razie, nie zależeć. – Chodzi o skuteczne podważanie władzy, tworzenie atmosfery bezprawia, sabotowanie procesów pojednania, zwiększanie kosztów rekonstrukcji i działań antyterrorystycznych – konkludują eksperci Narodów Zjednoczonych. Ten „program minimum” bardziej przypomina działalność afgańskich talibów, czy właściwie neotalibów, którzy pojawili się wraz z upadkiem reżimu mułły Omara pod Hindukuszem. Realia w terenie są dla nich korzystne. Rządy w Bagdadzie i Damaszku są osłabione wieloletnimi wojnami, za tym pierwszym stoją Amerykanie, za drugim – Rosjanie. Jedni i drudzy obawiają się wyrośnięcia na ich granicach kolejnego państwa, tym razem kurdyjskiego. Z tego wynika prosty wniosek: najboleśniejsze ciosy Państwo Islamskie wymierza sobie samo.

Tropem poduszek kalifa

– Widziałem go na własne oczy – opowiadał reporterowi brytyjskiego dziennika „The Guardian” 53-letni Dżuma Hamdi Hamdan, mieszkaniec wioski Keszma pod Baguzem, ostatnim bastionem Daesh, który padł kilka tygodni temu. – Abu Bakr al-Baghdadi był w Keszmie i we wrześniu chawaridż (niewierni) próbowali go zabić. Walki były intensywne, mieli tunele między domami. To byli głównie Tunezyjczycy, wielu ludzi zginęło – tłumaczył chaotycznie.
Ta z pozoru mało czytelna relacja potwierdza to, co agenci lokalnych i zachodnich służb wywiadowczych ustalali od miesięcy: we wrześniu ubiegłego roku grupa zbuntowanych bojowników – wszystko wskazuje na to, że przede wszystkim zagranicznych: z Tunezji, Algierii i Maroka – podjęła próbę usunięcia kalifa ISIS. Na jej czele miał stać Abu Muta al-Dżazajri, mający pretensje do Baghdadiego, że zarządza siłami zbyt twardą ręką. Konfrontacja miała rzekomo trwać aż dwa dni, skończyła się klęską buntowników – Dżazajri uciekł (dziś to ISIS wyznaczył nagrodę za jego głowę), jego ludzi dobito, a Baghdadi zniknął.
Zniknął, ale nie zginął. – Zaprawdę, wojna islamu i jego ludu przeciw krzyżowi i jego ludowi to bitwa długa – peroruje na nagraniu wideo, które pojawiło się wraz z końcem kwietnia. – Bitwa o Baguz dobiegła końca. Pokazała dzikość, brutalność i złe intencje chrześcijan – dorzuca. 18-minutowe „orędzie” do sympatyków ISIS to potwierdzenie, że Baghdadi żyje i trzyma rękę na pulsie: kalif wspomina o zamachach na Sri Lance, wyborach parlamentarnych w Izraelu czy rezygnacji z ubiegania się o reelekcję algierskiego prezydenta Abd al-Aziz Butefliki. To wydarzenia, które rozegrały się w kwietniu. Przesłanie jest według ekspertów oczywiste: ISIS ma teraz przełożyć akcenty – z prób odzyskania niegdysiejszych bastionów w Syrii i Iraku na kampanię zamachów terrorystycznych na całym globie.
Na nagraniu Baghdadi siedzi po turecku na podłodze jakiegoś pomieszczenia, na jego kolanach leży kałasznikow. Ale po prawej stronie widać też stos ozdobnych poduszek, które zdaniem pewnego eksperta mogą wskazywać, że lider ISIS kryje się dziś w Afganistanie. – Mógł przyłączyć się do tych bojowników, którzy uciekli do prowincji Chorasan Państwa Islamskiego (terytoriów na pograniczu Afganistanu i Pakistanu, wcześniej kryjówki talibów – red.) – dowodzi Zaid Hamid, weteran niegdysiejszej wojny z Armią Czerwoną, dziś analityk i współzałożyciel firmy BrassTacks. Poszlaką mają być wzory na wspomnianych poduszkach, podobne do tradycyjnych afgańskich zdobień.
Większość ekspertów wskazuje jednak na to, że obalony kalif może snuć się po syryjsko-irackim pograniczu – tam, gdzie żadna z armii czy administracji państwowych nie ustanowiła jeszcze swojej struktury. Niewykluczone też, że toczy się tam wewnętrzny konflikt między lojalistami Baghdadiego a rebeliantami Dżazajriego. Elementem tej kampanii przeciw dotychczasowemu liderowi ISIS ma być też 231-stronicowa książka, napisana jakoby przez jego kuzyna i do niedawna jedną z ważnych figur w Państwie Islamskim, Abu Muhammada al-Hussejniego al-Haszimiego. Tomik zatytułowany – w wolnym przekładzie – „Trzymajcie ręce z dala od przysięgania wierności Baghdadiemu”, streszcza mniej więcej te argumenty, jakich miał używać Dżazajri: lider ISIS to brutal, który zniszczył „dziedzictwo” organizacji.
Zarzuty mogą wydawać się paradoksalne: okrucieństwo było modus operandi ISIS od 2014 r., odkąd tylko bojownicy wyrośli na poważnego gracza na pograniczu syryjsko-irackim. Ale ta fala okrucieństwa omijała muzułmańskich duchownych, których bojownicy traktowali z dużą ostrożnością, nawet jeżeli nie byli oni im zbytnio przychylni. To się zmieniło, gdy Baghdadiemu zaczął się palić grunt pod nogami. Przechodzący do defensywy kalifat dusił wszelki opór, nie oglądając się na to, kogo zabija.

Nie sposób pozbyć się ISIS

Czas zaatakować krzyżowców na ich ziemi – taki był sens wiadomości, jaką dwa lata temu dostał Chaled Chajat, 49-letni rzeźnik z Lakemby, przedmieść Sydney, od swojego brata Tarika. Ten kilka lat wcześniej wyruszył do Syrii, by przyłączyć się do ISIS. Właśnie obserwował, jak kalifat traci Mosul, wiosną 2017 r. najważniejsze miasto będące pod rządami Państwa Islamskiego. Z bastionów radykałów poszły wówczas w świat nawoływania do zemsty.
Chaled odpowiedział na wezwanie brata. Dostał od ISIS anonimowego „opiekuna” oraz informację, jak odebrać wysłane przez terrorystów materiały do skonstruowania bomby. Wraz z kolejnym z braci skonstruował ładunki, które miały zostać zdetonowane w samolocie z Sydney do Abu Zabi – plan zakładał, że bomby polecą wraz z czwartym, najmłodszym z braci, Amerem, który wybierał się na pielgrzymkę do Mekki. Amer Chajat nie przeszedł jednak odprawy bagażowej, bo torby były znacznie cięższe, niż dopuszczają to przepisy linii Etihad – i poleciał bez nich.
Chaled zaczął szukać innego celu: zatłoczonego miejsca w mieście, środków transportu publicznego, masowej imprezy. Tak zleciały mu kolejne dni. Nie wiedział jeszcze, że informacje o planowanym zamachu i jego wykonawcach przechwycili Izraelczycy, którzy podzielili się nią z Australijczykami. Dane były tak szczegółowe, że tym drugim pozostało jedynie udać się pod wskazany adres. Na początku maja tego roku Chaled został przez australijski sąd uznany za winnego, grozi mu dożywocie.
Symboliczne, że stało się to kilkadziesiąt godzin po opublikowaniu nagrania kalifa – apelu, który może stać się punktem wyjściowym nowej kampanii przemocy. – Powszechnie uważa się, że Baghdadi chciał tym filmem udowodnić, iż żyje – kwituje z przekąsem anonimowy bliskowschodni analityk, cytowany przez „The New York Times Review of Books”. – Ale on po prostu ogłosił następną fazę wojny. Dla wielu jest to trudne do przełknięcia, ale nie dla mnie. Nie sposób pozbyć się ISIS, bez względu na to, jaką siłę rzuci się przeciwko niemu – dodaje.
Można powiedzieć, że Państwo Islamskie jest już gotowe do kolejnej batalii. Na początku tego tygodnia szef rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa Aleksandr Bortnikow ostrzegł, że u granic jego kraju zgromadziło się ok. 5 tys. bojowników ISIS, głównie na terenie prowincji Chorasan. – Członkowie tej organizacji używają uchodźców i migrantów szukających pracy, by przenosić się ze stref walki lub krajów sąsiadujących z nimi do innych regionów – oznajmił. Jeśli nawet nie oznacza to rychłej fali zamachów, należy się spodziewać przynajmniej szerzenia radykalnej ideologii czy zakładania komórek fanatyków.
Tydzień temu kolejna grupa ogłosiła na terytorium spornej prowincji Kaszmir, na pograniczu pakistańsko-indyjskim, powstanie prowincji Hind, na wzór prowincji Chorasanu. Mniejsze grupy próbują wracać do domu. Brytyjska policja szacuje, że na Wyspy ściągnęło już ok. 400 z 900 ochotników, którzy zaciągnęli się pod czarne sztandary. „Financial Times” oszacował w opublikowanym kilka dni temu artykule, że tylko w kwietniu do Kosowa wróciło 110 niedawnych podwładnych Baghdadiego. Już w 2017 r. wyroili się na Filipinach, wszczynając w jednym z miast na wyspie Mindanao minirebelię. Uderzyli na Sri Lance, a Indonezyjczycy twierdzą, że udaremnili planowane przez nich zamachy na swoim terenie.
Najtwardszy orzech do zgryzienia mają jednak Europejczycy: być może służby bezpieczeństwa swego czasu nawet cieszyły się z eskapady miejscowych radykałów – a nuż zginą w obronie kalifatu i problem sam się rozwiąże. Teraz jednak w wielu przypadkach istniejące prawo utrudnia im zatrzymywanie „zdemobilizowanych” bojowników. – To kwestia moralna i symboliczna: czy świat i Europa mają przyjąć, że ISIS to jeszcze jedna rzecz, która się po prostu wydarzyła? Czy do podręczników nie powinno trafić, że uważamy, iż popełniono tam (w Syrii i Iraku – red.) poważne zbrodnie? – takimi słowy szwedzki minister spraw wewnętrznych Mikael Damberg zaanonsował projekt powołania specjalnego trybunału, który miałby sądzić eksbojowników.
Sąd ten miałby być wzorowany na trybunałach, które wymierzały sprawiedliwość sprawcom zbrodni na Bałkanach i w Rwandzie. Siedzibą trybunału byłby Irak, co pozwoliłoby skuteczniej ściągać tam świadków i zbierać dowody. I nie ukrywajmy: przynajmniej na jakiś czas utrudniłoby wielu rekrutom dżihadu powrót na Zachód. Szwedzi już zabiegają o poparcie Londynu i Amsterdamu dla swojego pomysłu, choć krytycy projektu argumentują, że powinni zacząć od tego, czy Irakijczycy (lub Syryjczycy) są w stanie czy też chcieliby wziąć na swoje barki taki ciężar.
Wymierzenia sprawiedliwości oczekuje też Waszyngton. – Ameryka nie chce oglądać, jak ci bojownicy przenikają do Europy, a tam właśnie zapewne się udadzą – tweetował kilka tygodni temu Donald Trump, odnosząc się do 800 bojowników schwytanych po zdobyciu ostatnich bastionów ISIS. – Robimy wiele, wydajemy na to wiele. Czas, by wkroczyli inni i zrobili to, co mogą zrobić – dorzucał, wywołując do tablicy Brytyjczyków, Francuzów i Niemców. Trump również sugeruje wytoczenie byłym żołnierzom kalifa procesów.
Jednak żaden trybunał nie rozstrzygnie innego wielkiego dylematu, jaki kalifat pozostawił po sobie.

Drugie pokolenie

– To wstyd się tak wygłupiać – ośmioletnia Emine urodziła się we Francji, ale połowę swojego życia spędziła pod rządami kalifa. Dziś z dziecięcą wzgardą obserwuje wrzaski swoich rówieśników w „obozie róż”, jak nazywany jest jeden z największych ośrodków dla „żon kalifatu”, które porzucili w traconych miastach bojownicy. Tylko w „obozie róż” jest około tysiąca kobiet i niemal tyle samo dzieci. Emine może i nie potrafi się bawić, jak inne dzieci, ale też nie czuje się tu dobrze. – Przewinęłam się przez wiele miast. W Rakce nie jest tak fajnie jak w Rouen, bo wybuchają bomby. Chciałabym wrócić do Francji – mówiła reporterowi „Le Figaro”.
Trudno powiedzieć, ile jest tych dzieci kalifatu. Zgodnie z oficjalnymi statystykami Irakijczycy odmówili obywatelstwa 45 tys. dzieci urodzonych na terytoriach Państwa Islamskiego – nie wnikając, czy to dzieci dżihadystów, czy też mieszkańców. Ale należałoby zakładać, że po syryjskiej stronie może być ich nawet więcej, bo też tam radykałowie mogli się czuć bezpieczniej. Do tego należałoby dorzucić kolejne tysiące dzieciaków, które urodziły się w Europie, a zostały zawiezione na Bliski Wschód przez swoich rodziców. Optymistyczne szacunki zaprezentowali z kolei naukowcy z londyńskiego King’s College. Według nich rodziny kalifatu to 4761 kobiet i 4640 dzieci, z czego część tych osób zginęła w trakcie działań wojennych lub uciekła, zanim jeszcze Państwo Islamskie upadło. Ale w gruncie rzeczy chodzi zapewne o potwierdzone danymi personalnymi przypadki. We wszystkich obozach dla pozbawionych domu ludzi na pograniczu syryjsko-irackim żyje prawdopodobnie 225 tys. dzieci. Nikt naprawdę nie wie, ile z nich jest „spokrewnione” z ISIS.
Tak czy inaczej, nie czeka je nic dobrego. – Dzieci, ta druga generacja ISIS, potrzebują centrów kulturalnych i rehabilitacyjnych – twierdzi Farhad Jussef ze wspieranych przez USA Syryjskich Sił Demokratycznych, które administrują ośrodkami dla rodzin dżihadystów po syryjskiej stronie granicy. – To jest problem międzynarodowy, ich kraje ojczyste powinny tu wkroczyć – dorzuca. Przesłanie jest jasne: dla Irakijczyków i Syryjczyków to cudzoziemcy, w najlepszym przypadku bezpaństwowcy. Nikt nie ma zamiaru pozwalać im żyć na zgliszczach kalifatu.
– Dzieci nie są odpowiedzialne za zbrodnie popełnione przez swoich krewnych, ale odmawia im się obywatelstwa – dowodzi szef Norwegian Refugee Council, która niedawno opublikowała raport o losie dzieci dżihadu. Organizacja otwarcie punktuje w nim, że latoroślom bojowników odmawia się w ten sposób możliwości korzystania ze służby zdrowia czy pójścia do szkoły. A to tworzy błędne koło. – Stajemy w obliczu kształtowania się potencjalnej, tykającej ludzkiej bomby. Zapewnienie tym dzieciom prawa do edukacji, opieki zdrowotnej – do istnienia po prostu – to klucz do ich przyszłości – argumentuje.
I zapewne ma rację. Pozostawienie ich własnemu losowi to najlepsza wiadomość dla Baghdadiego i jego towarzyszy broni, bo przecież za kilka lat będzie miał do dyspozycji kolejną kilkunastotysięczną armię.
Mniejsze grupy bojowników próbują wracać do domu. Brytyjska policja szacuje, że na Wyspy zjechało już ok. 400 z 900 ochotników, którzy zaciągnęli się pod czarne sztandary. „Financial Times” oszacował, że tylko w kwietniu do Kosowa wróciło 110 niedawnych podwładnych kalifa.