Amerykański rynek pracy ma się dobrze. Prezydent, który wygrał dzięki frustracji wyborców z pasa rdzy, zbija na tym polityczny kapitał.
Według biura statystyk ministerstwa pracy USA w zeszłym roku 40 mln Amerykanów odeszło z pracy z własnej woli, a tylko niecałe 22 mln zostało zwolnionych. Ten drugi wskaźnik jest najniższy od 20 lat, kiedy to zaczęto prowadzić na ten temat badania. Z kolei ten pierwszy dowodzi, że ludzie mają zaufanie do gospodarki i są gotowi ponieść ryzyko rezygnacji z etatu, bo są pewni, że znajdą lepszą ofertę.
O tym, że rynek pracy jest w znakomitej kondycji, świadczy też to, że rekordowo mało zwolnionych ubiega się o zasiłek dla bezrobotnych. W marcu było to 213 tys. osób – najmniej od 1969 r. Na początku pierwszej kadencji prezydentury Richarda Nixona gospodarka kwitła, a dochody przeciętnego Amerykanina szybko rosły.
Z badań biura statystyk wynika, że najbardziej pewni utrzymania pracy oraz wzrostu wynagrodzeń mogą być zatrudnieni w służbie zdrowia, firmach sektora finansowego i ubezpieczeniowego oraz – co w obliczu tego, że produkcja wyniosła się z Ameryki do południowo-wschodniej Azji może dziwić – w fabrykach odzieży, technologii i innych dóbr trwałych. Największe rotacje panują tradycyjnie w gastronomii i handlu detalicznym. Przedstawiciele ostatniej branży w wypadku zwolnienia mogą jednak liczyć na szybkie znalezienie nowej pracy – obydwa sektory w sumie zwiększają zatrudnienie o kilkanaście tysięcy etatów co miesiąc. Do tego stopnia, że ofert jest więcej niż potencjalnych pracowników. Dzieje się tak po raz pierwszy, odkąd w 2000 r. ministerstwo pracy zaczęło sprawę monitorować. Pod koniec stycznia amerykańska gospodarka miała siedem i pół miliona wolnych etatów, o nieco ponad milion więcej niż ludzi szukających zatrudnienia. Działo się tak 11. miesiąc z rzędu. Stwarza to też całkiem nowy problem dla pracodawców, którzy odkąd w 2008 r. zaczęła się gwałtowna recesja, mogli przebierać w ubiegających się o pracę.
Zazwyczaj najbardziej brakowało pracowników wysoce wykwalifikowanych: matematyków, informatyków i inżynierów. Teraz sytuacja zasadniczo się zmienia. Trudniej jest znaleźć fachowca wykonującego pracę fizyczną niż specjalistę od komputerów z dyplomem wyższej uczelni. Wynika to najpewniej ze zmian demograficznych. Coraz więcej młodych Amerykanów idzie na uniwersytet, a masowo zwalniają się miejsca pracy niebieskich kołnierzyków, którzy urodzili się w wyżu demograficznym po II wojnie światowej, a teraz odchodzą na emerytury.
Niedobór pracowników fizycznych ma swoje poważne, polityczne konsekwencje. Są oni bowiem wyborcami Donalda Trumpa, którzy dali mu zwycięstwo w trzech stanach pasa rdzy (nazwa pochodzi stąd, że 40 lat temu kwitł tam tradycyjny przemysł, który mocno podupadł), czyli Pensylwanii, Michigan i Wisconsin.
Niebieskie kołnierzyki mogą teraz wywierać presję na pracodawcę i żądać wyższych płac, dodatkowych benefitów, korzystniejszego kalendarza i ubezpieczeń. Elektorat obecnego prezydenta jest bardzo zadowolony, co mocno zwiększa szanse na reelekcję republikanina w 2020 r.
Przez ostatnie 10 lat największym problemem rynku pracy nie było bezrobocie, ale stagnacja płac. Podczas kampanii wyborczej 2016 DGP rozmawiał z Amerykanami, którzy wybierając Trumpa, głosowali przeciwko dziedzictwu Baracka Obamy. Argumentowali, że chociaż mają etat, ich zarobki nie rosną i muszą brać nadgodziny lub dodatkowe zajęcia, bo równolegle rosną koszty życia. Teraz ich sytuacja się zmienia. W marcu średnia godzinowa stawka wzrosła o cztery centy, a w lutym o 10 i wynosi teraz prawie 28 dol. Równocześnie spada inflacja: z 2,4, do 1,5 proc. w skali roku.
W listopadzie zeszłego roku w dwóch matecznikach Partii Republikańskiej, czyli w Missouri i Arkansas, obywatele masowo poparli w referendach inicjatywę ustawodawczą podnoszącą płacę minimalną, na czym skorzystało w sumie prawie milion osób w obydwu stanach. Nad bezprecedensowym projektem pracuje też Kongres. Płaca minimalna na poziomie federalnym ma wzrosnąć dwukrotnie, do 15 dol. za godzinę. Na kompromis jest duża szansa. Zmiana w podejściu następuje dość gwałtownie. Hillary Clinton startowała z obietnicą podniesienia stawki do 12 dol., Bernie Sanders przelicytował ją, proponując 15 dol., a potem – czując wiatr społecznej zmiany – zaakceptowali to republikanie.
Pod koniec stycznia gospodarka miała 7,5 mln wolnych etatów