30 sekund. Tyle czasu mieli posłowie na zadawanie pytań w trakcie debaty o cenach energii. Ustawę przyjęto ekspresowo 28 grudnia. W jeden dzień wywrócono do góry nogami model rynku energetycznego budowanego szeregiem regulacji od 1991 r.
Okładka. Magazyn. 12.04.2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Pewności, co nas czeka, nadal nie mamy – szybko przyjęte przepisy okazały się pełne dziur, konieczna była nowelizacja. Nie wiadomo też, jak może wyglądać sytuacja w 2020 r. i latach kolejnych. Nie wiedzą tego konsumenci, nie wiedzą firmy wytwarzające i kupujące energię. Pewności nie mają też instytucje państwowe i samorząd, również NBP nie jest w stanie jasno powiedzieć, jak będzie wyglądał mechanizm kształtowania cen energii. Na branżowych spotkaniach przedstawiciele rządu lawirują i nie potrafią określić, jaki jest inwestycyjny scenariusz. Sytuację komplikują odmienne oficjalne założenia strategiczne – jedno bardziej ekologiczne, przygotowane najwyraźniej na potrzeby unijne, drugie trochę bardziej węglowe – użyteczne w kraju. W tle trwa jeszcze gorączkowe poszukiwanie wśród państwowych firm takich, które sfinansują i wybudują elektrownię jądrową.
Na dodatek przyjmujemy ten bałagan jako coś codziennego. Cytując Stefana Kisielewskiego: najgorsze jest nie to, że jesteśmy w d…, lecz to, że zaczęliśmy się w niej urządzać. Historia energetyczna dowodzi, że zaczęliśmy akceptować nienormalną sytuację: instytucje państwowe są, ale istnieją na niby.
Mamy Sejm na niby, w którym posłowie udają, że zgłaszają swoje projekty, choć wszyscy wiemy, iż powstały one w ministerstwach. Mamy proces ustawodawczy z udawanymi konsultacjami społecznymi, które trwają parę godzin, z parlamentarzystami, którzy mają pół minuty na pytanie i parę godzin na lekturę projektu ustawy. Wszystko po to, żeby uniknąć niewygodnych pytań, debat i ocen. Mamy Sejm, w którym posłowie zamiast poważnie analizować regulacje decydujące o miliardach, ślepo wykonują partyjne polecenia. A zarabiają przy tym mniej od menedżera średniego szczebla w warszawskiej korporacji.
W tym Sejmie na niby udajemy, że debatujemy o poważnych sprawach, np. o pamięci zamordowanych Polaków. Uchwalamy prawo, które ma bronić honoru ojczyzny i przez jakiś czas bronimy go na poważnie, do chwili, kiedy nie okaże się, że to wszystko było fikcją, a tak naprawdę w zaciszu gabinetów wynegocjowaliśmy porozumienie, karnie potem przegłosowane przez parlament.
Mamy udawaną odpowiedzialność konstytucyjną: ludzie podejmujący kluczowe decyzje są niby-szeregowymi posłami, którzy za żadną decyzją nigdy oficjalnie nie stali.
Na niby mamy też niezależnych ministrów, którzy teoretycznie decydują samodzielnie. Ale w rzeczywistości do poziomu dyrektora o wszystkim decyduje partyjna centrala. Mój redakcyjny kolega Zbigniew Parafianowicz parę tygodni temu – przy okazji debaty o losach ministra Czaputowicza – przypomniał, jak każda nominacja ambasadorska była arbitralnie i samodzielnie akceptowana przez prezesa PiS.
Takie historie można mnożyć. Prezesi strategicznych państwowych spółek przyjeżdżający z całym plikiem CV, żeby uzyskać akceptację centrali dla wewnętrznej polityki kadrowej. Rada Mediów Narodowych podejmująca niby-ostateczną decyzję o odwołaniu prezesa TVP – niezależną i ostateczną do momentu, kiedy po audiencji odwołanego na Nowogrodzkiej nie została ona cofnięta. Arbitralny, tajemniczy i niejasny – taki sposób podejmowania decyzji buduje pozycję centrali i sprawia, że w zasadzie każda samodzielność i niezależność instytucji jest fikcją.
Wydaje się, że polska prawica jako formacja zaakceptowała ten mechanizm, nawet jeśli wielu jej przedstawicieli w prywatnych rozmowach potrafi się z niego śmiać i nazywać „Wersalem”. Nawet ktoś sceptyczny wobec prawicowej tradycji nie może zaprzeczyć temu, że cała generacja ludzi, którzy w drugiej połowie lat 70. jednocześnie wkroczyli w opozycyjność i dorosłość, ukształtowała piękne, republikańskie marzenie. Wizję państwa sprawnego, silnego, godnego i efektywnego. Prawdziwej Republiki. Jednak zamiast zbudować niezależne i trwałe instytucje, uwierzyli oni w coś, co Piotr Skwieciński nazwał sprawczością i przełamaniem imposybilizmu. W model Centralnego Ośrodka Dyspozycji, w którym faktyczny lider nieskrępowany instytucjonalnymi ograniczeniami będzie wyznaczał polityczny kierunek.
Paradoksalnie jednak klasa polityczna, trenując wprowadzanie tego rozwiązania, spotyka się z tymi samymi chorobami wieku dziecięcego, których doświadczył nasz biznes. Mechanizm Centralnego Ośrodka Dyspozycji jest typowo polskim problemem. Każdy, kto choć przez chwilę przyglądał się rodzimemu biznesowi, wie, jak dramatycznym kłopotem stało się dla firm osiągnięcie pewnego poziomu rozwoju. Stworzone najczęściej na początku lat 90. przedsiębiorstwa rodzinne rosły dynamicznie, zwielokrotniały swoją wartość i wchodziły na nowe rynki. Jednocześnie wielu ich szybko się starzejących, właścicieli nie potrafiło wychować następców, a zatrudniającymi tysiące pracowników korporacjami rządziło niczym rodzinnym warsztatem z czasów reform Wilczka.
W Polsce działają setki firm, które przypominają PiS. Mają swojego wiecznie rządzącego Prezesa, pamiętającego ciężkie lata 90. Otoczonego grupą wiernych druhów, z którymi wspólnie woził sklejkę albo montował wózki widłowe. Ta ekipa nie rozumie, co prawda, sprawozdania finansowego i zarządzania kredytem, ale nadal jak nikt potrafi poskręcać śrubki. W takich firmach prezesi chwalą się, że znają każdego brygadzistę w zakładzie. Swój osobisty prestiż budują nie na wyborze mądrych menedżerów, ale na ciężkiej pracy.
Co pewien czas tacy Prezesi dają się zauroczyć kierownikom z wizją i profesjonalnym, międzynarodowym doświadczeniem. Zatrudniają ich i oficjalnie namaszczają na liderów. Ale nie potrafią delegować władzy. Nie potrafią puścić steru. Nie potrafią zaufać. Zawsze pytają, sprawdzają, kontrolują. Co pewien czas rozmawiają. Słyszą uwagi starych druhów, którzy narzekają na to, że „młody” nie zna się na farbach/klejach/wózkach/komputerach/drzwiach. Spotykają znajomych brygadzistów na zakładzie i słyszą, że „młody” przesadza, zaczął liczyć czas pracy, podkręca normy, nie zrobił majowego pikniku. W końcu Prezesi interweniują. Korygują jedną decyzję. Potem kolejną. I tak dalej. Stopniowo wracają do władzy i zarządzają bezpośrednio.
Okazuje się, że nowo zatrudnieni menedżerowie, ich oficjalne stanowiska i wprowadzane racjonalne metody zarządzania są na niby. Firmy zmieniają się w udawane korporacje, w których można stworzyć piękną strategię w PowerPoincie. Narysować wizje rozwoju na slajdach. Można nawet uruchomić zmiany, wprowadzić normy efektywności. Ale na sam koniec okaże się, że to wszystko na niby. Że wszystkie te instytucje nie działają, bo Rysiek albo Wojtek są jednak godni zaufania, a skoro na początku lat 90. sprowadziliśmy maszyny z Niemiec i się sprawdziły, to teraz nie będziemy kombinować i kupować maszyn we Włoszech.
Wtedy to, co wydawało się sprawczością, co było obietnicą wyrwania się z marazmu, okazuje się problemem. Skoro każda decyzja jest ostateczna tylko do momentu, w którym Prezes nie zmieni zdania, to żadna ostateczną nie jest.
W sprawnym i silnym państwie istnieją jasne i zrozumiałe reguły, których się przestrzega. Instytucje realizują określone cele i z tego są rozliczane. Jak pokazują przykłady dobrze działających korporacji i państw, można być efektywnym, nie kontrolując wszystkiego i wszędzie. Delegowanie kompetencji i rozliczanie z efektów nie jest wiedzą tajemną, ale podstawą każdego kursu menedżerskiego. Być może najlepszą rzeczą, jaka mogłaby się Polsce przytrafić, byłoby wysłanie całego Centralnego Ośrodka Dyspozycji na zaoczny kurs MBA. Po to, żeby nauczył się zarządzać i zrozumiał, że zasad działania nie zmienia się w 30 sekund. O ile oczywiście nie chcemy w Polsce wprowadzenia w życie powiedzenia, że niczyje zdrowie, wolność ani mienie nie są bezpieczne, kiedy obraduje parlament.
Mamy Sejm na niby, w którym posłowie udają, że zgłaszają swoje projekty, choć wszyscy wiemy, iż powstały one w ministerstwach. Mamy proces ustawodawczy z udawanymi konsultacjami społecznymi, które trwają parę godzin, z posłami, którzy mają 30 sekund na pytanie i parę godzin na lekturę projektu ustawy. Wszystko po to, żeby uniknąć niewygodnych pytań, debat i ocen