Stan gry nad Tamizą jest taki: posłowie nie chcą wychodzić z UE bez jakiejkolwiek umowy , ale nie chcą też, żeby to była umowa sygnowana przez panią premier.
Brytyjscy parlamentarzyści głosowali wczoraj nad rezolucją, w której mieli odrzucić możliwość opuszczenia Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię bez stosownej umowy regulującej, na jakich zasadach rozwód miałby się odbyć. Przynajmniej chwilowo odsuwa to w czasie wariant, którego obawia się biznes po obu stronach kanału La Manche: twardy brexit.
Rezolucja ta jednak nie wyklucza całkiem tego wariantu. Dlaczego? Ponieważ data brexitu jest zapisana w brytyjskim prawie. Można ją oczywiście przesunąć nowelizacją European Union (Withdrawal) Act 2018. Ale jeśli do dnia określonego w tej ustawie Londyn i Bruksela się nie dogadają, jedynym wariantem pozostanie właśnie twardy brexit. – Mam nadzieję, że tym głosowaniem zakopiemy wariant ”no deal„ tak głęboko, że już nigdy nie będziemy musieli się z nim mierzyć – powiedział przed głosowaniem Keir Starmer, minister ds. wyjścia z Unii Europejskiej w gabinecie cieni.

Ojciec, przesuwać!

Kwestią daty brexitu ma się dzisiaj zająć Izba Gmin. Posłowie prawdopodobnie poinstruują premier Theresę May, aby na przyszłotygodniowym szczycie Rady Europejskiej zwróciła się do unijnej ”27„, żeby odsunąć w czasie wyjście Wielkiej Brytanii z UE. Pomimo ostrzeżeń różnych polityków z kontynentu, że taka prośba nie zostanie załatwiona z automatu, Brytyjczycy przedłużenie raczej mają w kieszeni.
Bruksela może być sfrustrowana zachowaniem swojego partnera zza kanału La Manche, ale nikt w Europie nie chce rzucać Anglikom kłód pod nogi. Tym bardziej że wczoraj kanclerz Niemiec Angela Merkel powiedziała, że przesunięcie daty brexitu ”powinno być proste„. Co więcej, na podobnym stanowisku stoi również polska dyplomacja. DGP dowiedział się wczoraj, że jeśli Londyn zwróci się w przyszłym tygodniu o opóźnienie, Warszawa poprze taki wniosek.

Tylko po co?

Nawet jeśli parlament dzisiaj opowie się za przesunięciem brexitu – a premier May uzyska zgodę od Rady Europejskiej – otwarte pozostaje pytanie, jaki byłby cel tego opóźnienia. Jeśli miałoby być niedługie – powiedzmy dwa, trzy miesiące – to jakie jest prawdopodobieństwo, że szefowej rządu udałoby się wywalczyć w Brukseli coś, czego nie udało jej się uzyskać do tej pory? Zwłaszcza że przedstawiciele Komisji Europejskiej i wtórujący im politycy z kontynentu zapowiadają, że nic nie podlega renegocjacji, bo wszystko zostało już wynegocjowane.
Nad Tamizą jest jednak kilku polityków, którzy uważają, że takie stawianie sprawy to wyłącznie taktyka negocjacyjna i że w Unii Europejskiej – a już w szczególności na posiedzeniach szefów rządów – decyzje podejmowane są w ostatniej chwili, za pięć dwunasta (często dosłownie). Do takich polityków należy np. były szef dyplomacji Boris Johnson. Wydaje się jednak, że dla większości w Westminsterze założenie to jest zbyt kruche, aby uzależniać od niego stanowisko negocjacyjne.

Na przykład po to

Dlatego posłowie, oprócz debaty o dacie wyjścia, wypowiedzą się dzisiaj jeszcze w innej kwestii: jakiego właściwie brexitu chcą. Warianty, których wcale nie ma aż tak wiele – twardy jak najprędzej, twardy z opóźnieniem, miękki z unią celną, miękki zgodnie z porozumieniem May – zostaną przedłożone przez parlamentarzystów w formie poprawek do rezolucji (ich treści i liczby jeszcze nie znamy). Ta, która wygra, stanie się zbiorowym głosem Westminsteru w kwestii brexitu.
Problem z takim głosowaniem polega na tym, że posłowie mogą sobie zażyczyć czegoś, o czym rząd wie, że jest niemożliwe do osiągnięcia. Za taki np. uważa się tzw. kompromis Malthouse’a, czyli wariant twardego brexitu z opóźnionym zapłonem. Nawet wczoraj zastępczyni głównego negocjatora ze strony Komisji Europejskiej Sabine Weyand uznała go za nierealny.
Część komentatorów zgadza się jednak, że w Izbie Gmin możliwy jest do zbudowania kompromis w sprawie brexitu zakładający miękkie wyjście z silnym związkiem Londynu z Brukselą już po rozwodzie. Problem jest tylko jeden: taki wariant wymagałby ponadpartyjnego porozumienia. I nie mogłoby to być wyłuskanie kilku głosów z opozycji. Dla przykładu, gdyby premier May chciała po raz trzeci przedłożyć swoje porozumienie wyjściowe pod głosowanie (co nie jest wykluczone), to dla pokonania opozycji we własnej partii potrzebowałaby ok. 100 głosów laburzystów, czyli mniej więcej połowę klubu poselskiego Partii Pracy.
Coś takiego wydaje się nierealne. Nie zmienia to jednak faktu, że zasugerował to wczoraj kanclerz skarbu Philip Hammond. Brytyjski odpowiednik ministra finansów prezentował wczoraj w Izbie Gmin sprawozdanie z sytuacji budżetowej i gospodarczej (tzw. spring statement) i przy okazji wezwał do budowy ”konsensusu z drugą stroną Izby„ (w brytyjskim parlamencie strona rządowa i opozycja siedzą naprzeciw siebie).
Hammond nie słynie z tego typu politycznych deklaracji, zwłaszcza gdy jego szefowa siedzi tuż obok. Fakt, że słowa te padły z jego ust, może znaczyć, że wśród części ministrów dojrzewa świadomość, iż nadszedł czas do sięgnięcia po wyjątkowe środki. Taka opcja jest jednak politycznie ryzykowna i mogłaby doprowadzić do upadku rządu, a nawet rozpadu Partii Konserwatywnej. Z tego względu przyjmuje się, że ponadpartyjny kompromis nad miękkim brexitem jest praktycznie niemożliwy do osiągnięcia.
Kwestią daty brexitu ma się dzisiaj zająć Izba Gmin