Na miesiąc przed wyborami do parlamentu w premiera Izraela uderzają zarzuty korupcyjne. Jego partia wciąż liczy na wygraną , ale szanse na znalezienie koalicjantów spadają.
Prokurator generalny Awiszaj Mandelblit poinformował Binjamina Netanjahu, że zostaną mu przedstawione zarzuty w sprawie korupcji i utraty zaufania. „Zniszczył Pan reputację i wiarę społeczeństwa w służbę publiczną” – tak Mandelblit uzasadnił decyzję w 57-stronicowym liście wysłanym pod koniec ubiegłego roku do premiera. Przed formalnym postawieniem zarzutów polityk musi zostać przesłuchany. Dojdzie do tego już po wyborach do Knesetu, które odbędą się 9 kwietnia br. Jednak ogłoszenie działań przez prokuratora to i tak bomba polityczna. W sobotę wieczorem w Tel Awiwie doszło do demonstracji zwolenników i przeciwników szefa rządu.
69-letni premier sprawujący obecnie czwartą kadencję nie zamierza poddać się bez walki. Netanjahu nazwał oskarżenia polowaniem na czarownicę. Choć wcześniej nie wykluczał rezygnacji z udziału w wyborach w przypadku postawienia mu zarzutów. Teraz kategorycznie wykluczył krok, do którego namawiają go polityczni oponenci. Benny Ganc, były szef izraelskiej armii i lider nowo powstałej centrowej koalicji Niebiesko-Biali, zaapelował już do Netanjahu, aby ten podał się do dymisji.
„Bibi”, jak w Izraelu nazywa się premiera i byłego żołnierza elitarnej jednostki Sajjeret Matkal, który uczestniczył w odbiciu samolotu linii Sabena na lotnisku Ben-Guriona w 1972 r. – może zostać oskarżony w trzech sprawach. W pierwszej zarzuca się mu przyjmowanie kosztownych prezentów, m.in. cygar i alkoholu od zaprzyjaźnionych biznesmenów, m.in. Arnona Milchana, miliardera i producenta filmów w Hollywood. – Przyjmowanie prezentów od przyjaciół nie jest zabronione – tak Netanjahu odcinał się rezolutnie po tym, jak sprawa wyszła na światło dzienne.
Kolejne zarzuty pokazują, dlaczego izraelskie media w ostatnim raporcie organizacji Freedom House spadły do kategorii „częściowo wolne”. Premier od 2016 r. kieruje również resortem komunikacji. W tej roli spotkał się z Arnonem Mozesem, wydawcą krytycznego wobec rządu dziennika „Jedi’ot Acharonot”. Nagranie z rozmowy trafiło w ręce policji. Mozes proponował zmiękczenie redakcyjnej linii. W zamian oczekiwał, że premier ograniczy działalność dziennika „Israel Hayom”. To drugie pismo zostało założone w 2007 r. przez wspierającego Netanjahu, ale i Donalda Trumpa, amerykańskiego miliardera Szeldona Adelsona. Od pierwszego numeru tabloid był solą w oku pozostałych medialnych graczy, ponieważ jest w Izraelu rozdawany bezpłatnie.
Również ostatnia sprawa dotyczy mediów. Według policji Netanjahu miał pertraktować zmiany w prawie z Szaulem Elowiczem, prezesem spółki Bezeq. Ich wprowadzenie miało przynieść korzyści interesom biznesmena. W zamian premier żądał pozytywnych artykułów na swój temat w wydawanym przez Bezeq portalu Walla, drugim pod względem odsłon serwisie informacyjnym w Izraelu.
Według ostatnich sondaży zarówno prawicowy Likud Netanjahu, jak i opozycyjna koalicja Niebiesko-Białych Gantza mogą liczyć na ok. 30 miejsc w nowym parlamencie. Do uzyskania większości potrzeba 61 głosów. Obie siły będą musiały zawrzeć liczne koalicje z małymi, często skrajnymi partiami. W 2015 r. formowanie obecnego rządu, w którego skład weszło pięć różnych formacji, trwało niemal dwa miesiące. Jeśli i tym razem Likud wygra, to po wyborach zacznie się przesłuchanie Netanjahu. A to może skutecznie zniechęcić jego dotychczasowych koalicjantów do dalszej współpracy.