Węgierska opozycja i związki zawodowe zamierzają nadal protestować przeciw "niewolniczemu prawu" uchwalonemu przez rząd Orbána. Reguły dotyczące nadgodzin i sądownictwa krytykuje też Bruksela.

Kontrowersyjnej ustawy nie podpisał jeszcze prezydent János Áder, w związku z czym protestujący mają nadzieję, że jednak nie wejdzie ona w życie. W weekend z apelem o skierowanie dokumentu z powrotem pod obrady parlamentu wystąpił László Kordás, szef organizacji zrzeszającej różne związki zawodowe. Dla głowy państwa miał proste przesłanie: albo ustawa w obecnym kształcie trafi do kosza, albo święta nad Balatonem nie będą spokojne.

Jakby dla potwierdzenia tego faktu wczoraj Węgrzy znów wyszli na ulicę zaprotestować przeciw „niewolniczemu prawu”, jak przyjęło się nazywać nowe przepisy. Protesty odbyły się nie tylko w Budapeszcie, ale też w kilku mniejszych ośrodkach – m.in. w leżącym na północnym-zachodzie kraju mieście Győr, gdzie swoje zakłady ma Audi.

To właśnie branża motoryzacyjna majaczy w tle ustawy, przeciw której protestują Węgrzy. Dla tamtejszej gospodarki jest to arcyważny sektor: odpowiada za jedną dziesiątą PKB i prawie jedną czwartą eksportu. Rząd tłumaczy, że firmy z tej branży narzekają na brak rąk do pracy i że dodatkowe nadgodziny mają pomóc w ich uzupełnieniu. Faktycznie, w tegorocznym raporcie PwC poświęconym branży na Węgrzech 78 proc. firm uznało brak wykwalifikowanych pracowników za problem.

„Niewolnicze prawo” to nowelizacja kodeksu pracy, która zwiększa dopuszczalną liczbę nadgodzin rocznie z 250 do 400 (w Polsce jest to 150, ale dopuszczalne są wyjątki, np. na mocy układu zbiorowego; nie może jednak to być więcej niż 416 godzin). Ustawa jednocześnie wydłuża okres, po którym pracodawca musi wypłacić za nie wynagrodzenie z roku do trzech.

Regulacja budzi wątpliwości nie tylko na Węgrzech. Na czwartkowej sesji plenarnej Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego (unijnego forum dialogu między pracodawcami a pracownikami) można było usłyszeć, że ustawa to wyraz „wyścigu do dna” – procesu, w którym państwa członkowskie konkurują między sobą, wprowadzając coraz bardziej faworyzujące pracodawców (a coraz mniej atrakcyjne dla pracowników) przepisy. Krytykowano również to, że tak poważną zmianę w prawie pracy forsuje się bez negocjacji ze związkami zawodowymi. Mówił o tym m.in. wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Frans Timmermans, który był gościem sesji.

I chociaż to „niewolnicze prawo” zachęciło wielu Węgrów do wyjścia na ulicę, nie jest to jedyna ustawa, przeciw której protestują. W ubiegłym tygodniu rząd przeforsował również reformę sądownictwa administracyjnego. Dotychczas sprawy z tego zakresu, jeśli wymagały apelacji, trafiały do sądownictwa ogólnego; teraz mają powstać osobne sądy administracyjne wyższej instancji, włącznie z sądem naczelnym (czyli podobnie jak w Polsce). Kontrowersje budzą zagrzebane w ustawie przepisy dające ministrowi sprawiedliwości daleko idący nadzór nad nowymi jednostkami.

Do protestu przeciw obydwu reformom zachęcała wczoraj na Facebooku m.in. skrajnie prawicowa partia Jobbik. A tę dotyczącą sądownictwa skrytykowała między innymi Rada Europy. Dunja Mijatović, komisarz ds. praw człowieka w tej organizacji, zaapelowała do prezydenta Jánosa Ádera o zawetowanie ustawy i skierowanie jej ponownie pod obrady parlamentu. Pałac prezydencki oświadczył, że pochyli się nad tym na dniach. Jednocześnie z prośbą o opinię na jej temat zwrócił się do Komisji Weneckiej (działającej przy Radzie Europy) szef resortu sprawiedliwości László Trócsányi.

Komisja z kolei wydała opinię (wspólnie z Biurem ds. Instytucji Demokratycznych Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie) potępiającą przyjętą kilka miesięcy temu na Węgrzech ustawę „stop Soros”, która na organizacje pozarządowe świadczące pomoc migrantom nakłada specjalny, 25-procentowy „podatek imigracyjny”.

Wątek reform sądownictwa administracyjnego i kodeksu pracy nie został za to poruszony podczas zakończonego w piątek szczytu Rady Europejskiej, grona skupiającego szefów rządów państw unijnych. Orbánowi nie udało się jednak uniknąć uwag ze strony szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera. Ponieważ liderzy przyjęli wspólne oświadczenie o konieczności walki z fake newsami, na konferencji po szczycie przewodniczący KE stwierdził, że niektórzy ze zgromadzonych sami są źródłem fałszywych informacji. – Kiedy pan Orbán twierdzi, że jestem odpowiedzialny za brexit: fake news – powiedział Juncker.