Poczułem ogromny ból oraz gniew. Okazało się, że ochrona instytucji – w tym poprzez tuszowanie przestępstw księży pedofili – cały czas jest dla hierarchów ważniejsza niż dobro wiernych. A przecież po Bostonie wszystko miało się zmienić
prof. James O’Toole historyk Kościoła katolickiego na katolickiej uczelni Boston College / Dziennik Gazeta Prawna
Specjalny raport sądowy ujawnił, że w ciągu ostatnich siedmiu dekad w sześciu parafiach w stanie Pensylwania trzystu księży pedofili skrzywdziło ponad tysiąc dzieci. Jak pan zareagował na kolejną odsłonę skandalu pedofilskiego w amerykańskim Kościele katolickim?
Poczułem, jak wszyscy, szok, ból, niedowierzanie. I gniew. Mieliśmy nadzieję, że środki zaradcze, które hierarchowie wprowadzili po ujawnieniu afery w Bostonie 16 lat temu, sprawiły, że ten jakże dramatyczny epizod w historii Kościoła mamy za sobą. Dlatego raport dotyczący Pensylwanii uderza z taką mocą. Po pierwsze – choć większość spraw może ulec przedawnieniu, bo doszło do nich przed laty, to jednak opisuje też wydarzenia, które wydarzyły się niedawno. A to oznacza, że proceder seksualnego wykorzystywania dzieci w Kościele trwa w najlepsze. Po drugie – podane liczby są przerażająco wielkie. Uprzytamniają nam, że skala problemu jest dużo większa, niż nam się kiedykolwiek wydawało.
A czy wnioski zapisane w raporcie nie są dowodem na to, że władze Kościoła katolickiego nie zmieniły swojej postawy?
Tak. I to jest chyba najtrudniejsze do zaakceptowania. Okazało się, że ochrona instytucji – w tym poprzez tuszowanie przestępstw – wciąż jest dla hierarchów ważniejsza niż dobro wiernych. Dlatego czuję takie wielkie rozczarowanie i gorycz. Trudno czuć się inaczej, gdy ma się świadomość, że zostało się oszukanym. Po skandalu w Bostonie tyle miało się zmienić. Miały działać specjalne komisje do monitorowania zachowań kleru, a biskupi wydali oświadczenie, że duchowni, którzy dopuszczą się pedofilii, będą natychmiast usuwani z parafii. Jednocześnie wierni mieli uzyskać szerszy dostęp do kościelnego zaplecza poprzez współpracę duchownych z mediami. Uwierzyliśmy w te obietnice, więcej – pozwoliliśmy sobie na myślenie, że choć seksualne wykorzystywanie nieletnich pozostaje na świecie bolesnym problemem, to jednak ze strony Kościoła już tego zagrożenia nie będzie. A tu nagle odarto nas ze złudzeń.
Pojawiają się informacje, że Amerykanie odpowiadają na skandal w sposoby najprostsze z możliwych: albo odchodząc z Kościoła, albo nie dając na tacę. Czy Kościół w Ameryce przetrwa bez pieniędzy wiernych?
Pieniądze z tacy zawsze miały dla tutejszego Kościoła fundamentalne znaczenie, o wiele większe niż dla Kościoła w Europie. To wiąże się z jego innymi początkami na amerykańskiej ziemi. Ludzie, którzy go zakładali, od początku mieli świadomość, że nikt im nie pomoże. Nie państwo, bo amerykańska konstytucja jasno stwierdza, że żadna religia nie będzie uprzywilejowana. I nie Watykan, bo jest za daleko. Mogli więc liczyć wyłącznie na siebie. Czy amerykański Kościół przetrwa? Proszę z wielką ostrożnością podchodzić do stwierdzeń, które już przesądziły o jego upadku. Od 2002 r., od Bostonu, minęło już wystarczająco dużo czasu, by ludzie, którzy postanowili odejść z Kościoła, uczynili to. Ci, którzy pozostali, zrobili to ze świadomością tego, co się wydarzyło, i dalej Kościół wspierają, niekiedy nawet bardziej niż poprzednio. W kilkunastu parafiach w diecezji bostońskiej odpowiedzią na skandal był wzrost ofiar na tacę. To była bardzo istotna manifestacja amerykańskiego katolika. Niosła przesłanie: jestem wstrząśnięty postawą kardynała, biskupa, papieża, lecz w mojej parafii wszystko jest w porządku, wierzę proboszczowi i dlatego w tym trudnym czasie będę mocniej wspierać parafię, lokalną katolicką społeczność. Być może teraz też zaobserwujemy podobne reakcje. Wpisywałyby się one zresztą w tradycję tutejszego katolicyzmu. Amerykański katolik po prostu inaczej postrzega swój związek z księdzem i z Kościołem jako instytucją.
Inaczej niż katolik z Europy?
Historia Kościoła rzymskokatolickiego w USA nigdy nie była historią Watykanu, a więc historią instytucji, która zarządza Kościołem odgórnie, tym samym decyduje o kierunku jego rozwoju i narzuca obraz świata. To historia ewolucji pojedynczych parafii. Z każdą z nich związana zaś jest działalność konkretnej grupy wiernych, którzy powołali ją do życia, często bez udziału księży, bo tych wśród pierwszych emigrantów po prostu nie było. Tak jak pierwsze osady, tak i pierwsze parafie w USA funkcjonowały na początku niemal jak wyspy. Musiały być samowystarczalne, więc szybko wykształciła się postawa, że jeśli ja nic nie zrobię dla mojej parafii, to nikt inny jej nie pomoże. Amerykański katolik nabrał nawyku identyfikacji przede wszystkim z własną parafią i skupioną wokół niej społecznością, a dopiero potem – z hierarchią i Kościołem jako instytucją. Proszę zobaczyć, że rejonizacja wiernych nie odgrywa w USA wielkiej roli. Każdy chodzi do takiego kościoła, do którego chce.
Ale kościoły prowadzą rejestry wiernych, a ludzie mówią, że należą do tej czy innej parafii.
Tak, ale parafianie wcale nie pochodzą z otaczających ją osiedli czy nawet tego samego miasta. Rejonizacja nie jest, jak w Europie, decydującym czynnikiem organizacyjnym w życiu parafii. Na msze do mojego kościoła koło kampusu Boston College przyjeżdżają ludzie z miejscowości oddalonych nawet o kilkadziesiąt mil. Związali się z tą parafią, bo coś im się w niej szczególnie spodobało. Mogła to być osoba proboszcza, atmosfera wśród parafialnej społeczności, oferta edukacji religijnej dla dzieci i młodzieży. W Stanach traktuje się parafie jak produkty na rynku – wybierasz tę, która ci odpowiada. Mam przeczucie, że po skandalu z Pensylwanii zjawisko może się jeszcze bardziej nasilić. Wierni będą odchodzić z parafii, gdzie dzieje się źle, i przechodzić do tych, które są zdrowe. Powtórzę – dla amerykańskiego katolika Kościół to nie ksiądz, to współparafianie i możliwość kształtowania Kościoła poprzez własne zaangażowanie w jego działalność. Kto wie, czy ten układ nie okaże się fenomenem, który zapewni amerykańskiemu Kościołowi trwałość, pomimo kolejnego kryzysu?
Europejczyka często dziwi to, jak wielką rolę w amerykańskim Kościele ogrywają osoby świeckie.
Ich aktywność na niemal wszystkich szczeblach pracy kościelnej była w Ameryce koniecznością – najpierw, jak wspomniałem, doświadczaliśmy braku księży, potem to zaangażowanie przerodziło w tradycję. Nie zmieniła jej nawet fala emigracji z przełomu XIX w. i XX w., kiedy Kościół wzbogacił się o taką armię księży, że po raz pierwszy w historii każda parafia w końcu miała własnego proboszcza, a nawet i diakonów do pomocy. Dziś znów mamy deficyt kapłanów – mamy ich teraz ok. 37 tys., ale ich liczba spada od czasów II Soboru Watykańskiego, który zakończył się w 1965 r. Bez pracy osób świeckich byłoby coraz ciężej. To dzięki nim amerykański Kościół trwa.
Proszę to wytłumaczyć, bo dla wiernych z takiego kraju jak Polska Kościół bez księdza jest nie do pomyślenia.
Nie tylko bez księdza, lecz i bez sióstr zakonnych. Liczba osób duchownych osiągnęła w USA apogeum ok. 1965 r., a potem już tylko spadała. Z jednej strony był to efekt II soboru – jego ustalenia były dla wielu nie do przyjęcia. Z drugiej – był to dla Ameryki czas ogromnych przemian społecznych i obyczajowych. Wcześniej kapłaństwo syna czy święcenia zakonne córki, zwłaszcza w rodzinie imigrantów, oznaczały automatyczny awans społeczny i ekonomiczny dla całej rodziny. W latach 60. XX w. młodzi zaczęli jednak widzieć dla siebie szanse w wielu innych dziedzinach życia, duchowieństwo przestało jawić się jako atrakcyjny pomysł na życie. Liczba sióstr zakonnych zmniejszyła się od tego czasu jeszcze bardziej dramatycznie niż księży. Pięćdziesiąt lat temu było ich prawie 200 tys., dzisiaj – tylko 65 tys. Wreszcie nasi kapłani i zakonnice starzeją się, bo trend spadkowy w powołaniach trwa i nie ma wymiany pokoleniowej. Ten obrazek na swój sposób sugeruje odpowiedź na pytanie, którego w tej rozmowie szukamy. Czy skandale pedofilskie rzeczywiście są w stanie zniszczyć amerykański Kościół katolicki, skoro o faktycznej mocy tego Kościoła od tak dawna decydują ludzie świeccy, a nie księża?
Jeśli nie zniszczą, to na pewno zmienią. Jakich zmian domagają się Amerykanie po raporcie z Pensylwanii?
Chcą zobaczyć konkretne działania hierarchów i papieża, usłyszeć nie tylko słowa przeprosin, lecz i plany reform. Chcą dokładnych informacji o tym, jak biskupi rozwiązują problemy w swoich diecezjach, łącznie z ujawnianiem nazwisk pedofilów oraz toku postępowania, jakie jest wobec nich wszczęty. Słowem – chcą przejrzystości.
Ale czy przejrzystość wystarczy? Krytycy biją na alarm, że regulacje prawne nie rozwiążą sprawy, bo mamy do czynienia z wręcz – jak to jest określane – kulturą molestowania dzieci wśród kleru.
To prawda, nie wystarczy – i o tym też się od dawna mówi. Ma pewnie pani na myśli projekt wprowadzenia powszechnych szkoleń dla kleryków, które będą miały za zadanie uświadamiać im rozmiar krzywdy, jaka zostaje wyrządzona dziecku wykorzystywanemu seksualnie, oraz ceny, jaką płaci za to społeczeństwo, oczywiście Kościół jako instytucja także. Już w 2002 r., w odpowiedzi na sytuację w Bostonie, pojawiły się postulaty, by zmienić system wybierania i przydzielania kapłanów do pracy duszpasterskiej – biskupów i zwykłych wikariuszy. Że trzeba wprowadzić nowe kryteria, w tym psychologiczne, by duchowni mający styczność z dziećmi legitymowali się zweryfikowaną opinią i nie mieli w historii posługi kapłańskiej żadnych niewygodnych epizodów zakamuflowanych przez przełożonych. Tych rzeczy też domagają się amerykańscy wierni.
A co z kwestią celibatu? Panuje opinia, że jego zniesienie rozwiązałoby problem pedofilii w Kościele.
Zwolennicy tej zmiany stają się coraz głośniejsi, bo urzędujący papież dał się już poznać jako reformator. Tylko że psychologowie i seksuolodzy są zgodni, że w przypadkach seksualnego wykorzystywania dzieci nie ma tak naprawdę znaczenia to, czy ktoś pozostaje w związku małżeńskim, czy nie. Sprawcom chodzi o coś innego – o poczucie sprawowania kontroli. Dlatego, nie oszukujmy się, nie uda nam się wyeliminować pedofilii ani z Kościoła, ani szerzej – ze społeczeństwa. To nierealne. Stąd tak duże znaczenie ma sama odpowiedź Kościoła na skandal. Czy przyzna się do winy i czy jest gotów zrobić co w jego mocy, by zmniejszyć istniejące zło.
Amerykanie nie są zbyt zadowoleni z postawy papieża Franciszka.
Rzeczywiście, panuje przekonanie, że zareagował za późno, nie mówiąc o tym, że uważa się go za współwinnego. Jeśli coś wiedział, a nie zareagował, oznacza to, że był w zmowie z amerykańskimi biskupami. Niektórzy chcą, by w ramach aktu oczyszczania i uzdrawiania Kościoła w USA Franciszek odwołał wszystkich tutejszych biskupów. Niechby przedłożyli mu swoje rezygnacje, jak to uczynili niedawno hierarchowie z Chile w odpowiedzi na skandal pedofilski w tamtejszym Kościele. Wątpliwe, by papież rezygnacje biskupów przyjął, ale już sam fakt takiego apelu pokazuje rozmiar frustracji i determinację amerykańskich wiernych, którzy wołają: nie ustąpimy, wymożemy na władzach Kościoła rzeczywiste zmiany.
magazyn 31.08 / DGP
Zakładając, że amerykański Kościół przetrwa, jak będzie wyglądał za 20–30 lat?
Przetrwa. Ale będzie inny, i nie chodzi tu nawet o reformy, o jakich mówimy. Jeszcze do niedawna statystyczny katolik w USA najczęściej był albo emigrantem, albo potomkiem emigrantów z Europy. Ameryka bardzo intensywnie się obecnie zmienia i w szybkim tempie przybywa katolików ze wszystkich stron świata. Wielką falą płyną zwłaszcza z krajów latynoskich. Amerykański Kościół przestaje więc być w swojej naturze europejski, jak gąbka nasiąka innymi kulturami i tradycjami. Nie byłbym jednak uczciwy, gdyby przekonywał, że uda się utrzymać porównywalną do dzisiejszej liczbę wiernych. Ona niemal na pewno się obniży, pytanie, o ile. Amerykańscy milenialsi, młodzi ludzie poniżej trzydziestki, dokonują innych wyborów niż poprzednie pokolenia. Dawniej znaczna część młodzieży, która odsuwała się od Kościoła w okresie dojrzewania, po jakimś czasie do niego wracała. Zwłaszcza jeśli założyła rodzinę, zaczęła wychowywać własne dzieci. Dzisiaj ta większość już nie wraca. Trend nie jest tak drastyczny wśród młodych Latynosów, ale ich liczba nie wystarcza, by zapełniać pustoszejące ławki. Będziemy więc mieli do czynienia z Kościołem zapewne dużo mniejszym, ale raczej nie z jego zupełnym zanikiem.