To był wyjątkowo cichy koniec długiego majowego weekendu w Jastrzębiu-Zdroju. Piękna słoneczna sobota, a pod ziemią rozpoczął się dramat, który dla wielu rodzin jeszcze się nie skończył.
Po najsilniejszym wstrząsie podziemnym w historii kopalni Zofiówka pierwsze informacje były optymistyczne – uratowano dwóch górników. Ale dziś wiemy już, że dwóch kolejnych nie żyje, a trzech innych pozostaje pod ziemią. Szuka ich kilkuset ratowników górniczych pracujących na zmiany.
Kiedy przyjechałam w niedzielę, dzień po wypadku, przed bramą kopalni ludzie zaczęli palić znicze. Wtedy właśnie przyszła wiadomość o pierwszej ofierze śmiertelnej. Jedna z kobiet stoi i długo patrzy na palące się płomienie. – Wiecie coś nowego? – pyta cicho kręcących się wokół dziennikarzy. Nie wiemy. Czekamy. Wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia, że godziny zamieniają się w doby.
Nieco dalej stoi głośna grupka górników z kopalni. Nerwowo palą papierosy i próbują ustalić, kto jeszcze jest na dole. „Ślusarz, elektryk...” – i tu padają imiona. Ale zaraz pojawiają się też nazwiska winnych tragedii, bo przy okazji takich wypadków rozgoryczenie górników sięga zenitu. Dziennikarzom również się obrywa. Kolega z telewizji podchodzi, by spytać, czy chcą porozmawiać o tym, co się mogło stać na dole. W odpowiedzi słyszy wiązankę przekleństw.
Ale poza tym wokół panuje specyficzna cisza. Może dlatego, że w niedzielę kopalnia i tak nie fedruje, więc wszystkie pobliskie kioski, sklepiki i biura są nieczynne, a na parkingu jest niewiele aut? A może to po prostu atmosfera przygnębienia.
Kolejny briefing prezesa Jastrzębskiej Spółki Węglowej (do niej należy kopalnia Borynia-Zofiówka-Jastrzębie, której częścią jest Zofiówka). I potwierdzenie najgorszego – druga ofiara śmiertelna. – Synku, przeżegnaj się – mówi do czterolatka młoda kobieta, zapalając znicz przed bramą kopalni. – Ale po co? – pyta zdezorientowany chłopiec. – Bo tu zostali panowie, którzy ciężko pracowali, ale więcej ich nie zobaczymy – tłumaczy cierpliwie mama. – W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Musieli zostać? – pyta synek. Mama nie odpowiada.
Informacje o drugiej ofierze całkiem już przysłoniły te dobre doniesienia z soboty o dwóch uratowanych. Na przylegającym do kopalni osiedlu Zofiówka ludzie rozmawiają niemal szeptem pokazując na wysoką wieżę szybową zakładu. Kręcą głowami. Pytam, czy już nie wierzą, że z 900 m pod ziemią przyjdą dobre wieści. – Proszę pani, byliśmy u znajomych, dobry kawałek od kopalni, a ja myślałem, że dom mi się na głowę wali – opowiada. A budynki bliżej kopalni ucierpiały jeszcze bardziej. W sobotę z powodów bezpieczeństwa w kilku trzeba było odciąć dopływ gazu.
Kumulacja wszystkich przeszkód
W poniedziałek rano na kopalnię wrócił górniczy gwar, ale i tak było ciszej niż zwykle. Władze spółki ogłosiły, że z powodów bezpieczeństwa wydobycia węgla nie będzie. Górnicy nie wiedzieli, czy mają przyjść do pracy, ale wielu w zakładzie stawiło się normalnie. Jeden z nich przyklęknął przed zniczami i żółtą płachtą z napisem „Górnicy z Zofiówki jesteśmy z Wami”. – Nie pracowałem z nimi. Ale to przecież koledzy. Każdy z nas mógł tam być – mówi mi.
Taksówkarz z kolei opowiada, że w sobotę tuż po wstrząsie wiózł roztrzęsionego górnika, który zamienił się na zmiany z jednym z tych, co byli na dole w trakcie wstrząsu (w chodniku przygotowującym do działania nowe fronty wydobywcze pracowało w sumie 11 osób, w całej kopalni – 250 osób).
Rodziny poszkodowanych i poszukiwanych dostały na terenie kopalni specjalny pokój i opiekę psychologa. Ale bliscy są też poza terenem kopalni. I uważnie śledzą w mediach społecznościowych hashtag #Zofiówka. A w internecie nie brakuje głosów, że należałoby te wszystkie kopalnie po prostu zamknąć, to i wypadków nie będzie. Do dyskusji włączyły się rodziny: „Czekam na mojego kuzyna i wierzę, że wyjdzie stamtąd żywy” – napisał jeden z użytkowników Twittera. Poniedziałek nie przyniósł żadnego przełomu w akcji. Do kopalni zjeżdżały kolejne zastępy ratownicze, nie tylko z JSW, ale także z innych spółek oraz z zawodowego pogotowia Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego.
W systemie tym bowiem zawodowi ratownicy to CSRG, a ratownicy kopalniani to odpowiednio przeszkoleni do drużyny górnicy, którzy na co dzień, gdy nic się nie dzieje, pracują normalnie w kopalni, tylko zjeżdżają na dół z ratowniczym sprzętem, gdyby coś się stało – wtedy zwykle są pierwsi na miejscu zdarzenia.
Dopiero w nocy z poniedziałku na wtorek pojawiła się pierwsza informacja pozwalająca mieć nadzieję na jakiś przełom w akcji. Jest sygnał z górniczych lamp. Każda z nich wyposażona jest w nadajnik pozwalający lokalizować górników z odległości ok. 25 m, a więc jak na kopalnię bardzo niewielkiej – cały zniszczony wstrząsem chodnik, w którym zresztą było epicentrum wstrząsu, miał kilkaset metrów długości. Nadajniki w lampie nadają na ośmiu różnych częstotliwościach. Tu ratownicy usłyszeli jedną przypisaną do dwóch lamp. We wtorek po południu usłyszeli drugą częstotliwość z lampy trzeciego poszukiwanego. Przełom? Wszyscy na to liczyli. Tyle że nie taki, jakiego oczekiwaliśmy. Ratownicy natrafili bowiem na 75 m na lustro wody (300 tys. m sześc.), które praktycznie zablokowało akcję do czasu jej wypompowania. A to też nie takie proste, bo w warunkach panujących na dole możliwość używania sprzętu jest bardzo ograniczona. Wysoka temperatura, podnoszące się stężenie metanu (od 5 do 15 proc. to trójkąt wybuchowości, powyżej tego poziomu jest ryzyko zapłonu tego gazu, stąd tak istotne utrzymanie go poniżej 5 proc.) wypierającego tlen w stosunku 5:1. Żeby było bezpiecznie, sprzęt musi być hydrauliczny albo pneumatyczny, by nie stanowił zagrożenia pożarowego. Od szybu zjazdowego do bazy ratownicy szli na dole 60–90 minut. A z bazy do rejonu akcji drugie tyle. A potem przecież trzeba było jeszcze wrócić. I to z ważącymi 20 kg aparatami ratunkowymi na plecach.
W środę do kopalni przyjechali nurkowie z KGHM i specjalistyczny sprzęt podwodny z Marynarki Wojennej oraz żołnierze, a do czwartku nad ranem pracował pod ziemią pies tropiący. Cztery pompy pneumatyczne przez noc obniżyły lustro wody jedynie o 40 cm. Mimo tych wszystkich działań wciąż nie udało się ustalić, gdzie są poszukiwani górnicy.
Ratownicy wyjeżdżający spod ziemi mówią, że to jedna z najtrudniejszych akcji, w jakich brali udział. Kumulacja niemal wszystkich przeszkód, na jakie mogą natrafić. Niektórzy z nich sami są już na granicy wytrzymałości. Ktoś zasłabł, komuś się rozszczelnił aparat tlenowy, ale adrenalina wciąż daje siłę działania.
Czekanie jest najgorsze
Do momentu zamknięcia tego wydania DGP akcja ratownicza w kopalni Zofiówka jeszcze się nie zakończyła, a przez niespełna tydzień uczestniczyło w niej niemal 1 tys. osób, w tym prawie 700 pracujących na zmiany ratowników. Ktoś zapyta, czemu tak wielu, zwłaszcza w zawalisku skał poskręcanych z kopalnianym sprzętem, gdy z chodnika o wymiarach 3 x 5 m zrobił się wielki zawał z prześwitami 30–70 cm. Ratownicy w trudnych warunkach w aparacie tlenowym są w stanie pracować w miejscu akcji do dwóch godzin. Potem zastęp (każdy liczy pięć osób) musi się wycofać, by na jego miejsce mógł wejść nowy. Ale to nie wszystko. Każdy zastęp w akcji ma też zastęp ubezpieczający. A gdy wytworzy się mikroklimat, to każdy zastęp w akcji muszą ubezpieczać aż dwa kolejne. – Jeżeli temperatura powietrza przekracza 31,2 stopnia Celsjusza, to wtedy ubezpieczać muszą już dwa zastępy. Przy czym jeden jest w bazie, a drugi w połowie drogi między bazą a zastępem pracującym – wyjaśnia nam Piotr Obłój, były ratownik górniczy, który brał udział w najdłuższej akcji ratowniczej w polskim górnictwie, trwającej ponad dwa miesiące w 2015 r. w nieczynnym już dziś ruchu Śląsk kopalni Wujek. To jego zastęp znalazł, a potem przetransportował na powierzchnię i oddał rodzinom ciała dwóch poszukiwanych górników. Bo choć nadziei nie było od dawna, to ratownicy powtarzają, że oni zawsze idą po żywego. To ich cel. Obłój tłumaczył mi to już wtedy. Jego zdaniem, skoro górnicy na dół zjechali, to musieli – żywi lub martwi – powrócić na powierzchnię, bo czekały na nich rodziny, które modliły się o jak najszybszy koniec udręki.
Dziennik Gazeta Prawna
A to czekanie jest dla rodzin najgorsze. W Zofiówce także. Nawet mimo informacji o dwóch ofiarach śmiertelnych – jedno z ciał było w takim stanie, że do identyfikacji potrzebne były badania DNA.
W weekend Zofiówkę odwiedzili premier Mateusz Morawiecki i prezydent Andrzej Duda. Podkreślali solidarność z rodzinami, ale i przekazali wsparcie dla pracujących na dole zastępów ratowniczych. Czy o jednych i drugich będą pamiętać także po zakończeniu akcji? W niedawnym raporcie Najwyższa Izba Kontroli wskazała, że ratownictwo górnicze w Polsce jest na wysokim poziomie, ale by go utrzymać, niezbędne są pieniądze. Tych potrzebuje przede wszystkim jednostka najlepszych w tym fachu – Centralna Stacja Ratownictwa Górniczego. Czy je dostanie? Zobaczymy.