O idei drugiego referendum coraz przychylniej wypowiadają się laburzyści. Bo sondaże pokazują olbrzymie wahania nastrojów, a na dodatek odżywają tendencje separatystyczne w Irlandii Północnej i Szkocji.
Magazyn DGP z 8 grudnia 2017 r. / DGP
Sugestia padła z ust Donalda Tuska. – Przed nami wciąż najtrudniejszy stress test – mówił szef Rady Europejskiej. – Jeżeli go nie zdamy, to negocjacje skończą się porażką. Musimy więc pozostać zjednoczeni bez względu na to, w jakim kierunku potoczą się rozmowy. UE jest w stanie sprostać każdemu scenariuszowi, dopóki nie będziemy podzieleni. W gruncie rzeczy to od Londynu teraz zależy, jak to się wszystko skończy: dobrym porozumieniem czy brakiem porozumienia. Albo żadnym brexitem – dorzucił.
Te słowa podchwycił tabloid „The Daily Express”, który zebrał głosy tych, którym wystąpienie Polaka zjeżyło włos na głowie. „Sorry, Donald Tusk. Zmusiłeś Danię do ponownego głosowania. Zmusiłeś Irlandię, by głosowała raz jeszcze. Ale z Wielką Brytanią to nie przejdzie” – cytowała gazeta jednego z czytelników. „Nic wam nie jesteśmy winni” – pisał inny. Do tego oficjalne stanowisko Londynu i zwolenników opuszczenia Unii. „Brexit nie zostanie odwrócony” – oświadczyła premier Theresa May. „No i mamy dowód – kwitował na Twitterze Henry Bolton, następca Nigela Farage'a na stanowisku szefa UK Independence Party, która poprowadziła w ubiegłym roku Brytyjczyków do głosowania za rozwodem. – Bruksela widzi brexit jako rywalizację, a nie współpracę. Natychmiast wychodźmy!”.
Szkopuł w tym, że wyrażona przez Tuska sugestia, żeby Londyn poszukał jakiegoś triku, który pozwoliłby odwołać brexit, to nie tylko ciche marzenie Brukseli. Takie sygnały płyną do Londynu z wielu stron. „Skoro tyle jest do stracenia, to może należałoby się upewnić, czy wciąż jest konsensus w tej sprawie – napisał niedawno na Twitterze Lloyd Blankfein, prezes potężnego banku Goldman Sachs. – Wielu liderów biznesowych życzyłoby sobie potwierdzającego głosowania”.
Jeszcze dobitniej wyrazili to analitycy OECD w opublikowanym w połowie października raporcie na temat potencjalnych konsekwencji brexitu. Wychodząc od argumentu, że proces opuszczania Unii przez Zjednoczone Królestwo ma charakter „nieuporządkowany”, eksperci organizacji przewidują olbrzymie koszty dla gospodarki Wyspiarzy: spadek wzrostu gospodarczego o 1,5 proc. tylko w 2019 r., 40 mld funtów, które wyparowałyby z Wysp w ciągu dwóch najbliższych lat, do marca 2019 r., kiedy to ma nastąpić ostateczne wyjście Królestwa z Unii – przy założeniu, że Londyn i Bruksela nie dogadają się co do warunków rozwodu. – To gwóźdź do trumny tych, którzy twierdzili, że brexit nam się opłaci – komentował jeden z laburzystów.
A i tak są to szacunki dosyć skromne: w grudniu wyspiarze dowiedzieli się, że finansowe zobowiązania Królestwa wobec UE w przypadku rozstania mogą sięgnąć nawet 50 mld funtów.
Złapał Kozak Tatarzyna...
Trudno się dziwić, że wyspiarze żyją w wielkiej niepewności. W ostatni weekend „Mail On Sunday” opublikował sondaż, który odbił się na Wyspach szerokim echem. Na nieco ponad 1 tys. zapytanych osób aż 497 potwierdziło swoje poparcie dla referendum nad wypracowanym porozumieniem dotyczącym rozstania z Unią. 34 proc. pytanych było przeciw, reszta nie miała zdania. – To pierwszy raz, kiedy któraś z sondażowni wykazuje poparcie dla drugiego plebiscytu – podkreślał Mike Smithson, komentator brytyjskich mediów. Choć już jesienią szacowano, że co trzeci Brytyjczyk poparłby anulowanie brexitu.
Problem w tym, czego nikt oficjalnie nie chce powiedzieć: formalnie „referendum na temat porozumienia z Brukselą” oznacza wyrażenie przez Brytyjczyków opinii w sprawie warunków rozwodu, jakie uda się wypracować gabinetowi Theresy May – nie pada tu ani jedno słowo o odwołaniu brexitu. Nieformalnie można usłyszeć, że jest otwarcie drogi do zmiany decyzji – pytanie tylko, w jaki sposób. Czy klęska w referendum miałaby spowodować dymisję rządu, rozpisanie nowych wyborów i kolejnego plebiscytu? Inną sztuczkę proponuje były premier Tony Blair. – Mnóstwo ludzi głosowało za brexitem, wierząc, że jak wyjdziemy z Europy, wszystkie pieniądze, które przekazujemy Brukseli, trafią do nas z powrotem i posłużą do sfinansowania służby zdrowia. To była obietnica brexitowców – podkreślał były premier. – Teraz jest jasne, że nie będzie więcej pieniędzy na służbę zdrowia, a nawet będzie ich mniej. Zatem, skoro zmieniają się okoliczności, ludzie mają prawo zmienić zdanie.
Choć o takich scenariuszach na razie nie ma mowy, to widać zmiany w brytyjskiej polityce. Za powtórnym głosowaniem opowiadają się liberałowie, obecnie pod przywództwem Vince'a Cable'a. Zaskakujący zwrot wykonał też lider laburzystów Jeremy Corbyn – jeszcze w ubiegłym roku powściągliwie wspierał rozstanie z Brukselą, obecnie sygnalizuje wahanie w tej kwestii. – Nie podjęliśmy decyzji w sprawie drugiego referendum – poinformował lakonicznie dociekliwych reporterów podczas grudniowej wizyty w Portugalii, na europejskiej konferencji lewicy. – Jedyne, co dotąd powiedzieliśmy, to że szanujemy rezultat pierwszego referendum – dorzucił. Nie jest jednak tajemnicą, że Corbyn jest naciskany przez partyjnych kolegów, by zaczął przychylniej patrzeć na pomysły mające zablokować brexit, przynajmniej w obecnej postaci. Laburzyści w czerwcu odnieśli wyborcze zwycięstwo i wciąż płyną na tej fali: wspomniany sondaż „Mail On Sunday”, oprócz poparcia dla drugiego referendum, badał też popularność partii politycznych. Laburzyści zebrali 45 proc. głosów, osiem punktów więcej od konserwatystów. – Takiego poparcia Partia Pracy nie miała od końca 2013 r. – podsumowywał Damian Lyons Lowe, szef ośrodka Survation, który przeprowadził badanie.
Ale i Corbyn nie ma się z czego cieszyć. W gruncie rzeczy ma równie twardy orzech do zgryzienia jak Theresa May. Twarde warunki rozwodu, jakie postawiła Bruksela, są na Wyspach odbierane jako zemsta – zatem poparcie dla drugiego referendum nie oznacza wprost wzrostu nastrojów proeuropejskich. Co prawda zaledwie 9 proc. ankietowanych chce rozstania z Unią za wszelką cenę – co oznacza tu konieczność wypłaty 40–50 mld funtów – ale też 31 proc. stoi na stanowisku, że Wielka Brytania nie powinna zapłacić Brukseli ani funta, bez względu na swoje zobowiązania z przeszłości.
Całą łamigłówkę, nad którą ślęczą dziś brytyjscy politycy, dałoby się sprowadzić do powiedzenia „złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Konserwatyści doprowadzili do referendum pod presją UK Independence Party, której wojownicza postawa odbierała im elektorat z prawej strony politycznego spektrum. Antyeuropejskim nastrojom z dużą łatwością uległa też reszta brytyjskiej sceny politycznej – wiadomo, wszyscy zakładali, że zwolennicy pozostania w Unii ostatecznie przeważą, choćby niewielką większością. Gdy mleko się rozlało, Wyspiarze stali się zakładnikami swoich wcześniejszych politycznych wyborów – i teraz muszą się ich trzymać. Niestety, oznacza to drogę przez mękę, bo Bruksela nie zamierza – i nie ma zbytnich powodów, w końcu brexit był kolejnym ciosem dla mocno poharatanej po kryzysie finansowym Unii – iść na ustępstwa.
Poszerzenie pola walki
– Ma takie podkrążone oczy. Wygląda na kogoś, kto nie może zmrużyć oka – tak miał opowiadać współpracownikom o październikowej kolacji z Theresą May przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. – Wyglądała na udręczoną, błagała o pomoc w negocjacjach – dorzucał. W Londynie za jej plecami mają kłębić się zarówno przyjaciele, jak i wrogowie, których łączy wspólny cel: pozbycie się May. – Nie mam pola manewru – miała lamentować szefowa rządu, prosząc o ustępstwa. Wynikiem kolacji było wspólne oświadczenie z obietnicą przyspieszenia rozmów o brexicie.
Zamiast tego doszło do krótkotrwałej burzy o to, czy wyciek informacji na temat kolacji Junckera i May – które opublikował pod koniec października „Frankfurter Allgemeine Zeitung” – nie był celowy i nie służył osłabieniu morale adwersarzy w Londynie. Choć obie strony wystosowały ostre dementi („premier May o nic nie błagała”, „odnosimy się do artykułu, w którym nie ma cytatów i nazwisk”), to nie da się jednak ukryć, że rozmowy idą jak po grudzie. Już wcześniej ten sam polityk, który miał być źródłem przecieku, Martin Selmayr z CDU (szef kampanii Junckera w czasie, gdy ubiegał się o stanowisko szefa KE), rozpowiadał, że po wiosennym spotkaniu z szefową brytyjskiego rządu w Londynie Juncker miał opuszczać Wyspy „dziesięć razy bardziej sceptyczny niż przyjechał”.
Rzeczywiście, jak na pół roku z okładem, rezultaty rozmów są nikłe. Od czerwca negocjatorzy spotykają się raz w miesiącu na tygodniowe dyskusje. Do tej pory nie zapadły decyzje w kluczowych, zwłaszcza z punktu widzenia Londynu, kwestiach: rachunku, jaki Zjednoczone Królestwo miałoby uiścić Unii Europejskiej za swoje zobowiązania, uregulowania funkcjonowania granicy z Irlandią i wreszcie losu cudzoziemców, którzy rezydują na Wyspach. Do tego należałoby dorzucić jeszcze pakiet innych dyskusyjnych kwestii, m.in. wyjścia Londynu spod jurysdykcji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości czy wreszcie uzgodnienia warunków okresu przejściowego – pozwalającego przedsiębiorstwom, zwłaszcza brytyjskim, stabilnie przejść do nowej gospodarczej rzeczywistości.
Postronnym obserwatorom ręce opadają, gdy przychodzi do podsumowania dotychczasowych spotkań. Okazuje się, że przez ostatnie pół roku negocjatorzy właściwie nie ustalili nawet, jak oficjalnie nazywać swoje comiesięczne sesje: propozycje sięgają od spektakularnie brzmiących „rund negocjacyjnych” po skromne „wymiany informacji”. Tym mniej dziwi to, że nie ustalono nic w sprawie, która dla Brukseli ma charakter kluczowy: rachunku, jaki wystawić Londynowi za brexit. Dodajmy, że wspomniane wyżej kwoty z raportu OECD lub powtarzane w brytyjskich mediach (40–50 mld funtów) w Brukseli uchodzą za umiarkowane – tam realnie mówi się o sumach dwukrotnie wyższych, wynikających ze zobowiązań, jakie Londyn poczynił, będąc jeszcze pełnoprawnym członkiem Unii. Na stole pojawiły się też wspomniane kwestie granicy z Irlandią oraz praw obywateli UE na Wyspach i Brytyjczyków w Unii. Na dodatek Londyn oczekuje, że na grudniowym szczycie UE przywódcy 27 państw zdecydują o „poszerzeniu pola walki” o kwestie związane z uczestnictwem Wielkiej Brytanii w europejskim wolnym rynku czy umowami dotyczącymi okresów przejściowych.
Opóźniony falstart
Po europejskiej stronie nie ma konsensusu co do tego, na ile iść Brytyjczykom na rękę. Szwedzi są skłonni do ustępstw w sprawie rachunków do zapłacenia – takie stanowisko zajmuje również Polska – w imię przyszłych relacji z Królestwem. Oponują Berlin i Paryż, gdzie zapewne poziom niechęci do brexitu jest najwyższy. – Sytuacja staje się więc dramatyczna – komentują brukselscy weterani. – Nie ma mowy, żeby zgodzono się na grudniowym szczycie UE na rozmowy o wolnym handlu czy okresach przejściowych, jeżeli nie zostaną wcześniej załatwione sprawy finansowe – ucinał jeden z unijnych dyplomatów w rozmowie z BBC. Następne okienko? W marcu, przy okazji kolejnego szczytu UE.
Wpadką zakończyła się próba przyspieszenia podjęta zaledwie kilka dni temu przez Londyn. Podwładni May przygotowali projekt rozwiązania problemu z granicą mającą oddzielić Królestwo od Irlandii. Od czasu Porozumienia Wielkopiątkowego z 1998 r., kończącego konflikt w Irlandii Północnej, granica lądowa między Wielką Brytanią a Irlandią stała się wewnętrzną granicą unijną. Nie chodzi wyłącznie o symbole. Miesięcznie 500-kilometrowy odcinek, niegdyś wyznaczany zasiekami, przekracza niemal 2 mln samochodów – to ludzie dojeżdżający do pracy, dostawcy towarów i żywności, ambulanse rozwożące pacjentów do szpitali. Irlandia żywi się drobiem i jajkami, które hodowane są w Irlandii Północnej. Dobra praca jest z kolei na południe od niewidocznej granicy. Teraz wyobraźmy sobie powrót kontroli paszportowych (bez którego Brytyjczycy nie będą w stanie kontrolować imigracji i sprowadzić jej, tak jak by sobie tego życzyli, poniżej poziomu 100 tys. przybyszów rocznie) oraz powrót ceł oznaczających w niektórych przypadkach kilkudziesięcioprocentowy wzrost cen.
– Potrzebujemy bezprecedensowego rozwiązania – podsumowywali politycy z Londynu. I wypracowali projekt, zgodnie z którym Irlandia Północna miałaby pozostać częścią wspólnego unijnego rynku, co oznaczałoby rezygnację z przywracania posterunków granicznych, ale też obowiązywanie olbrzymiej większości unijnych praw, jurysdykcji itp. Londyn chciał przypieczętować sprawę na początku tego tygodnia. Zapomniał o jednym szczególe.
– Prosiliśmy o wgląd do tego dokumentu od pięciu tygodni, dostaliśmy go wczoraj – ujawniła w ostatni wtorek szefowa północnoirlandzkiego rządu oraz liderka Demokratycznej Partii Unionistycznej (DUP) Arlene Foster. Wiadomo, że ze znacznie większym wyprzedzeniem projekt trafił w ręce jej partnerów z Sinn Féin, partii reprezentującej Irlandczyków z Północy, kierowanej przez niegdysiejszego lidera IRA Martina McGuinnessa. – To był szok. Jak tylko zobaczyliśmy tekst, wiedzieliśmy, że nie będzie do zaakceptowania – dorzucała.
Próba postawienia unionistów z Irlandii Północnej przed faktem dokonanym zakończyła się, jak można było przewidzieć, awanturą. DUP zablokowała przyjęcie projektu, od sprawy odciął się rząd w Dublinie – utrzymując, że tamtejsze władze nie widziały dokumentu – a Theresie May do gardła skoczyli zarówno politycy opozycji, jak i jej partyjni koledzy. Na środowej debacie z udziałem May w Izbie Gmin szefowa rządu musiała się bronić przed zarzutami, że porzuca Irlandię Północną, i docinkami, że jej „czerwone linie” (czyli nieprzekraczalne warunki progowe) są „coraz bardziej różowe”. Tak oto opóźnienie przerodziło się w falstart.
Mało tego. Niechcący May otworzyła puszkę Pandory. Na wieść o specjalnym statusie dla Irlandii Północnej ożywili się też Szkoci. – Jeśli uzgodnienia regulacyjne w konkretnych sferach są wymogiem zachowania płynnych granic, to pani premier powinna rozszerzyć taką możliwość na całe terytorium Królestwa – oświadczyła liderka szkockich konserwatystów Ruth Davidson. Sekundowała jej szefowa Szkockiej Partii Narodowej Nicola Sturgeon. „To jest dobry moment dla opozycji i zwolenników miękkiego brexitu czy opcji pozostania w Unii, żeby wymusić inną, mniej szkodliwą politykę” – apelowała na Twitterze.
Ledwie kilka godzin później Sturgeon – której narodowcy przewodzą kampanii na rzecz ogłoszenia przez Szkocję niepodległości – sugerowała już, że casus Irlandii Północnej otwiera przed regionem drogę do „specjalnego brexitu dla Szkocji”. Wiatr wieje w jej żagle: wtorkowy sondaż, którego wyniki pojawiły się w lokalnej prasie, wskazuje, że Szkoci nie tylko są najbardziej prounijną społecznością w Królestwie (68 proc. głosowałoby za pozostaniem w UE), ale też zaczynają przekonywać się do potencjalnej niepodległości – liczba zwolenników takiej opcji sięgnęła 47 proc. To 2 pkt proc. więcej niż w niepodległościowym referendum z 2014 r. Nacjonaliści nie ukrywają, że jeżeli brexit okaże się „twardy” i Wielka Brytania wyląduje poza wspólnym rynkiem czy unią celną, spróbują zrobić kolejne podejście do opuszczenia Królestwa na dobre.
Oby do 60:40
„Nowe referendum byłoby procesem powodującym największe podziały, gorycz, złość, nienawiść i rozczarowanie, jakie tylko ten kraj sobie zafundował” – pisał niedawno na łamach dziennika „The Daily Telegraph” weteran i niegdysiejszy lider torysów William Hague. „Miliony ludzi będą oburzone tym, że elita próbuje zmienić ich opinie, polityczny system porusza się po kręgu, a konsultowanie ich opinii to zwykła ściema” – dorzucał.
„Zgoda – odpowiada na te zarzuty Hugo Dixon, komentator dziennika „The Guardian” i otwarty zwolennik pozostania w UE. – Gdyby chodziło o to, że tylko elity chcą Unii”. I podkreśla, że nawet zatwardziali konserwatyści mogą zacząć „pękać”, jeżeli zobaczą w sondażach zmianę postaw Brytyjczyków. Dixon spekuluje, że jeżeli w słupkach zwolennicy drugiego referendum zaczną dominować nad przeciwnikami w stosunku 60:40, okaże się, że nawet zwolennicy brexitu przychylają się do drugiego głosowania. W ten sposób historia zatoczyłaby koło: tak jak sondaże skłoniły rząd Davida Camerona do rozpisania referendum, tak ten sam czynnik może zmusić zatwardziałych wrogów Brukseli do ponownej konsultacji z rodakami. W Unii czy poza nią chodzi bowiem tylko o jedno – mało wygodne, twardawe i gęsto ustawione fotele w Pałacu Westminsterskim.