Polskie i ukraińskie dzieci bawią się tymi samymi zabawkami, oglądają te same bajki. Jak dorosną, nie będzie brakowało im tematów przy wspólnym piwie. Będą się śmiały z tych samych dowcipów – mówi Artem Zozulia.
Magazyn 27.10. / DGP
Irenka, 28 lat, wstaje o świcie i biegnie na sprzątanie. Na szczęście w klubie fitness nie ma dużo roboty, tyle że podłogi trzeba pomyć, łazienki wypucować. Zanim zaczną się tam schodzić ludzie, sama może wziąć prysznic, żeby świeża i pachnąca stanąć w gotowości do roboty w McDonald’s. Haruje po 16 godzin dziennie. W tym czasie jej chłopak Wowa, 29 lat, inżynier, który ze świetnym wynikiem skończył Politechnikę Lwowską, idzie tyrać na budowę. Nie pracuje dłużej niż 10 godzin, więc to do jego obowiązków należą zakupy i gotowanie. Jak Irenka wróci z pracy, coś na szybko przełknie i wali się jak kłoda do łóżka. Kiedy ma wolny weekend, też najchętniej by z tego łóżka nie wychodziła, taka jest zmęczona. Na wyjścia, spotkania ze znajomymi, rozrywki nie ma ochoty ani siły. Oboje są jak dwa konie robocze u pługa: wiedzą, że muszą iść przed siebie, dopóki nie padną.
Jak długo? Jeszcze nie zdecydowali. Kiedy przyjeżdżali do Polski, mieli postanowienie, że zarobią, kupią auto, bo tu tańsze i lepsze niż na Ukrainie, odłożą trochę pieniędzy na przyszłość. Ale dzisiaj już coraz częściej rozmawiają o tym, żeby zostać tutaj na stałe. Bo jak człowiek pracuje, to zarobi. Nie trzeba dawać łapówek na prawo i lewo. Czyste ulice, przyjaźni ludzie. Nawet politycy, choć Polacy narzekają, wydają się mądrzejsi i bardziej cywilizowani. Po prostu: zachodnia Europa i cywilizacja.
Wowa z Irenką zamieszkali w hostelu w Bielsku-Białej: dwuosobowy pokój, 450 zł miesięcznie za głowę, czysto, spokojnie. Obok mieszka para z Połtawy: ona też robi w McDonald’s, a on spawa. Jako spawacz dobrze zarabia, ma też – podobnie jak Wowa – sporo wolnego czasu, więc tej jesieni łaził po lasach za grzybami. A jak brzydka pogoda – chodził do teatru. W kolejnym pokoju żyją kumple Waldek i Sasza. Najpierw robili na budowie, ale dostali pracę magazynierów w dużym sklepie budowlanym – lżej, no i na łeb nie pada. W wolnych chwilach lubią łowić ryby. W Bielsku-Białej pracuje i żyje ponad 2 tys. Ukraińców, kolejne tysiące rozlały się po innych miastach Podbeskidzia. Budowlanka, gastronomia, hotelarstwo, ale nie brakuje także kosmetyczek i opiekunek osób starszych.
Zarządzająca hostelem Uliana (w poprzednim życiu była dziennikarką, w Polsce zaczynała od lepienia pierogów) opowiada, że takie miejsce to kolejny stopień w drodze do polskiej kariery jej rodaków. Większość – w każdym razie z tych, którzy przyjeżdżają tu w ciemno, w nadziei, że wcześniej czy później znajdą jakąś robotę, ląduje w nielegalnych noclegowniach: w jednej izbie, niezbyt dużej, dziesięć materaców na podłodze, głowa przy głowie. Kiedy jedni wstają rano, aby iść do pracy lub na jej poszukiwanie, ciepłe jeszcze miejsce zajmują wracający z nocki. Ceny są różne, w zależności od regionu Polski i popytu, zaczynają się od 5 zł za nocleg. Jak już się jako tako ustawią, szukają czegoś lepszego – choćby łóżka w kilkuosobowym pokoju, ale z gwarancją łazienki, ciepłej wody. No i tego, że będzie się miało to łóżko tylko dla siebie. Alternatywą jest pokój w hostelu – jest ich mnóstwo, o różnych standardach.
Uliana opowiada, że ten, który prowadzi, został urządzony przez szefa w dawnych pomieszczeniach biurowych. Ruszyli z 30 miejscami. – I zaczęła się masakra – śmieje się Ula. Cena za łóżko wynosiła 250 zł miesięcznie, więc na brak klientów nie narzekali. Ale byli prości chłopi z wioch nad Prypecią, same mięśnie do wynajęcia na budowach. – Niekulturni ludzi – ocenia Ula. Jak przyszli styrani z roboty, to pili. A taki syf robili, że nie nadążała sprzątać za nimi. To przeorganizowali biznes: podnieśli standard, teraz jest tylko 15 miejsc, cena wzrosła do 450 zł. – I poprawiła się jakość ludzi – zauważa Ula. Finansowo wychodzi na to samo jak wtedy, gdy gościli 30 chamów, ale nerwy i robota są mniejsze.
W ogóle to dochodowy biznes. Deweloperzy zachęcają do kupowania lokali z gwarancją zarobku, ludzie przerabiają stodoły, strychy i piwnice – żeby tylko upchać jak najwięcej ludzi. Rodziny wynoszą się z domów do mieszkań, aby postawioną za frankowy kredyt chałupę zaproponować jakiejś agencji pracy, która potrzebuje gdzieś upchnąć ściągniętych do Polski ludzi. Bo coraz częściej, w związku z wielkim ssaniem na siłę roboczą, zachęca się specjalistów z Ukrainy, że dostaną w Polsce spanie za darmo (to, że firma odbije to sobie, ściągając od nich prowizję z wynagrodzenia – nieważne). Słucham audycji Radia Szczecin – okazuje się, że Zachodniopomorskie także przeżywa ukraiński najazd. Choćby niewielki Goleniów (oficjalnie 22 tys. mieszkańców) – Ukrainiec na Ukraińcu, w powiecie goleniowskim zarejestrowano ich 4 tys. A ilu jest na lewo? Ściąga ich do pracy – np. w Parku Przemysłowym – 11 agencji pośrednictwa. Występujący w audycji przedsiębiorca przyznaje, że daje mieszkanie stu Ukraińcom, chętnie przyjąłby kolejnych, ale nie ma już skąd brać nieruchomości.
Na cmentarz
Ukraińcy są widoczni na ulicach, na przystankach komunikacji miejskiej słychać ich mowę, lecz z integracją słabo. Problemem jest język. Ci z zachodu mówią po ukraińsku, teraz płynie do nas fala rosyjskojęzycznych ze wschodnich rubieży kraju, zanim się nauczą polskiego, są zamknięci w swojej bańce.
To właśnie problemy komunikacyjne są najczęściej przyczyną nieporozumień i konfliktów. – Podchodzę do ekspedientki w Biedronce, pytam, gdzie znajdę taki a taki towar, a ta ręce rozkłada, że nie rozumie, co ja do niej gadam – irytuje się Anna z Warszawy. Krystyna, też ze stolicy, jest – można powiedzieć ukrainofilką, ale dostała szału, kiedy kierowca Ukrainiec z Ubera wiózł ją z ronda Zawiszy na Narbutta przez Pragę (strasznie to było dookoła). Ona lubi melodię wschodniego języka, ten zaśpiew, ale obserwuje, że zwłaszcza starsze osoby źle na to reagują. – Starsza pani na pytanie zadane w autobusie przez zaciągającą po wschodniemu parę: „Jak dojechać na Powązki?” odpowiedziała ze złością, że rosyjski cmentarz to na Mokotowie.
Magda mieszka w podpoznańskich Koziegłowach. Są tu zakłady drobiarskie Stokłosy, byłego senatora z podejrzaną przeszłością – zatrudnia mnóstwo ludzi z Ukrainy. Opowiada: – Początki były bardzo trudne, bo oni wynajmowali np. dwupokojowe mieszkanie w ośmioro. 24 godziny na dobę chodziła pralka, bo pracowali na zmiany i spali pewnie też w systemie zmianowym. Raz po raz były na naszym podwórku z placem zabaw dla dzieci imprezy z piwem i szampanem. Ale teraz bardzo sie uspokoili, widać ich, żyją, kupują w Biedronce wino musujące, bułki i piwo, ale nie przeszkadzają. Mówią dzień dobry, jest OK.
Magda zauważyła, że to jednak nie są ci sami Ukraińcy, co na początku. Imprezowali młodzi ludzie, teraz mieszkania po nich zajęły dostojne małżeństwa. Tamci pojechali w Polskę za lepiej płatną pracą, bo oni są bardzo mobilni. Ale starsi podobnie jak ci młodsi nie integrują się. Są bardzo skupieni na pracy.
Jednak zdaniem Jana Syrnyka z zachodniopomorskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce rzecz jest nie w barierze językowej, nie w zapracowaniu, ale złym traktowaniu Ukraińców przez część polskiego społeczeństwa. – Pobicia, zrywanie flag, obraźliwe hasła na ścianach – wylicza. Do tego dochodzi wykorzystywanie w pracy i pogarda. – Moi rodacy są odrzuceni i rozczarowani – mówi. To prawda, że celujący w polowaniu na Ukraińców „prawilni patrioci”, jak mówi o środowiskach narodowych, są mniejszością, ale to ich głos dominuje w przekazie.
Przesadza? Zaznacza, że nie jest obiektywny, bo patrzy z perspektywy Ukraińca urodzonego w Polsce, chowanego na „Łunach w Bieszczadach” i za swoją ukraińskość zbierającego od małego cięgi. Ale w pewnych kwestiach nie sposób nie przyznać mu racji. Opowiada, że zwrócił się do dyrektorów szkół w Szczecinie z propozycją zorganizowania spotkań Ukraińców z młodzieżą – by się poznać, by odkłamać stereotypy. Na przykład, że każdy znad Dniestru to banderowiec. Dyrektorzy niby nie powiedzieli „nie”, ale do żadnego ze spotkań nie doszło. Kiedy dzwonił, przypominał, słyszał, że to nie jest dobry czas. Zrezygnował. – W jednym z liceów, do których dzwoniłem, uczniowie utworzyli silną hejtującą Ukraińców grupę na Facebooku – wzdycha. I dodaje, że kiedy czyta w podręczniku zatwierdzonym przez MEN, że Ukraińcy przyjeżdżający do pracy mogą stanowić zagrożenie dla Polski, to ma dość.
– Nawet kiedy dostajemy jakieś pieniądze na działalność, to nie na to, co jest nam naprawdę potrzebne. Najbardziej się wszyscy cieszą, kiedy tańczymy hopaka. A dzieci imigrantów z Ukrainy języka ukraińskiego uczymy społecznie – irytuje się.
Przykre sprawy
Jednak są miejsca w Polsce, w których integracja postępuje lepiej. To na pewno Wrocław, gdzie 10 proc. mieszkańców miasta (oficjalnie) to obywatele Ukrainy. Samorząd dyskutował ostatnio pomysł wprowadzenia trójjęzycznych tablic informacyjnych na ulicach – żeby goście, przynajmniej na początku, łatwiej się orientowali. Dlaczego właśnie tutaj przyjeżdżają? Rozmawiam z Artemem Zozulią, dyrektorem Konsulatu Honorowego Ukrainy we Wrocławiu – on sam jest świetnym przykładem tego, w jaki sposób ten wrocławski magnes działa.
Artem pochodzi z Winnicy, miasta w centralnej Ukrainie. O tym, że ruszył do Polski, zadecydowała akcja sprzed paru lat „Wrocław, miasto otwarte”, mająca na celu ściągnięcie studentów do szkół – wyższych i średnich – w tym mieście. Zresztą nie ukrywajmy – gdyby nie młodzież zza wschodniej granicy, niejedna uczelnia, niejedna szkoła policealna dawno by zbankrutowała. Bo Ukraińcy są pracowici i pragmatyczni – jeśli decydują się zostać, na dłużej bądź na stałe, podnoszą kwalifikacje, robią „polskie papiery” – jak Tania z Kijowa, tam zrobiła licencjat z pomocy społecznej, który u nas nie jest honorowany, więc chodzi do policealnej, żeby mieć co pokazać pracodawcom.
Ale wróćmy do Artema i do Wrocławia – skończył turystykę w Wyższej Szkole Bankowości i został. Pracuje w konsulacie, udziela się społecznie. – Sporo ludzi, którzy tutaj przyjechali, ściągnęły ich polskie rodziny – opowiada. Nie bez kozery na Wrocław mówi się „mały Lwów” – po II wojnie repatrianci wysiedleni ze wschodnich rubieży Rzeczypospolitej, które utraciliśmy, chętnie wybierali to miasto – opuszczone przez ludność niemiecką – na nowe miejsce do życia. Po 2014 r. i aneksji Krymu przez Rosję potok Ukraińców zmierzających na Dolny Śląsk przybrał na sile.
– Wrocław jest o tyle szczególny, że więcej tu niż w innych miastach polskich ukraińskiej inteligencji – zauważa Artem. Raz, że uczelnie, dwa – że wymiana kulturalna. Trzy – firmy branży IT, które stawiają na dobrze wykwalifikowanych specjalistów znad Dniepru. – Kwestie językowe załatwia fakt, że komunikacja w tych firmach odbywa się po angielsku – śmieje się Zozulia.
Jedna z nich to globalne przedsiębiorstwo o ukraińskich korzeniach – SoftServe.
W 2015 r. w mieście powstała nawet drużyna piłkarska Dynamo Wrocław, bo zebrało się kilku chłopaków lubiących sobie pokopać piłkę. Ponad dwudziestkę piłkarzy amatorów zgromadził wokół siebie Serhij Nedbajło, który kiedyś trenował pierwszoligowe kluby na Ukrainie. Ale już się rozpadła, gdyż, jak opowiada Artem, za dobrze grali i w sezonie 2016/17 mogliby awansować z grupy C do B. Ale nie awansowali, bo nie zezwalają na to przepisy PZPN – w drużynie B klasy nie może być więcej niż dwóch zawodników spoza Unii Europejskiej, więc się chłopaki zrazili. Bo to, jakkolwiek patrzeć, dyskryminacja. – To są przykre sprawy – przyznaje Artem. Tak samo jak ta niedawno, kiedy były chłopak oskarżył swoją eks, Ukrainkę, że mu zwinęła telefon komórkowy. Policja zatrzymała dziewczynę w areszcie, trzymali przez noc, popełnili błędy proceduralne. Okazało się, że niewinna, ale niesmak pozostał. – Instytucje są nieprzygotowane na taką wielką ukraińską falę – mówi. Urzędnikom na pewno potrzeba lepszego przeszkolenia, bo bywają bezradni. Ale poza tym jest nieźle. Owszem, zdarza się, że pod knajpą dwóch facetów da sobie po twarzy. Jeśli jeden z nich jest Ukraińcem, szybko robi się z tego problem międzynarodowy. Jedni grzeją w internetach, że Polacy biją biednych przybyszów ze Wschodu. Inni, że banderowcy tłuką patriotów. I ze zwyczajnej przepychanki podchmielonych samców o dziewczynę wyrasta historia i histeria.
Artem, choćby z racji swojego zajęcia, obraca się w towarzystwie mieszanym, ukraińsko-polskim. Ale wolny czas spędza chętniej z rodakami. – To choćby kwestia korzeni kulturowych: czytaliśmy te same książki, oglądaliśmy te same filmy, łączą nas historia i dowcipy, których nie trzeba tłumaczyć – mówi. Jasne, że łatwiej jest się integrować młodym, którzy przyjeżdżają tu na studia, niż 40-latkom z prowincji, którzy nie znają języka. Więc może zamiast opowiadać głodne kawałki o integracji, dajmy ludziom to, czego najbardziej potrzebują: punkty informacyjne czy bezpłatne lekcje języka. Reszta zrobi się sama. We Wrocławiu organizują np. cieszące się popularnością zajęcia integracyjne – jak np. tandemy językowe (Polacy i Ukraińcy nawzajem się uczą), młodzież chętnie chodzi na koncerty ukraińskich kapel. – Polskie i ukraińskie dzieci bawią się tymi samymi zabawkami, oglądają te same bajki. Jak dorosną, nie będzie brakowało im tematów przy wspólnym piwie. Będą się śmiały z tych samych dowcipów – mówi Artem.
To taka nacja
Jest jeszcze jedna rzecz: musimy przestać mówić o „Ukraińcach jako takich” – nie istnieje taki twór jak uśredniony Ukrainiec. A do Polski przyjechały różne grupy, różne klasy społeczne. Jak przekonuje Łukasz Wenerski, analityk z Instytutu Spraw Publicznych, nad Wisłę i Odrę zjechała nam Ukraina w miniaturze – z jej elitami, inteligencją, ale też z prostaczkami i patologią. I ci różni ludzie z różnych bajek odmiennie odnajdują się w nowym dla siebie środowisku.
Ci prości, którzy przyjeżdżają na chwilę, chwytają się najprostszych prac, nie mają potrzeby, aby integrować się z Polakami, wsiąkać w naszą kulturę. Chcą zarobić, mało wydać, wrócić. Ale na pewno będą się starali nie wyróżniać z tłumu. Co innego inteligencja, a zwłaszcza osoby, które wiążą swoją przyszłość z Polską. Są bardziej otwarci, ambitni, chętnie się integrują.
Co nie znaczy, że nie będą się zdarzały konflikty. – Przy takiej masie ludzi są statystycznie nieuniknione – mówi Wenerski. Poza tym w grę wchodzą stereotypy i resentymenty. Ale czy każda Oksana ma odpowiadać za Wołyń?
Przypomina mi się rozmowa ze znajomą Ukrainką, Tanią, która poszła zdawać „egzamin na Polaka”. Opowiadała potem podenerwowana, że pytali ją o UPA i Banderę, jej stosunek do nich, a ona nie potrafiła nic powiedzieć, bo nigdy się o tym nie uczyła. – Wiedziałam, co się zdarzyło w 1410 r., ale nigdy nikt mi nie mówił o takich rzeczach – miała łzy w oczach.
Wowa – 32 lata – pracuje jako operator kamery w TV Republika. Wcześniej był operatorem – jednym z najlepszych, zaznacza, był m.in. starszym kamerzystą w trzech sezonach „Voice of Ukraina” – w Kijowie. Należał do elity, spotykał na swojej drodze ciekawych i możnych ludzi. Miał nawet dobrą pensję, z której utrzymywał rodzinę na godnym poziomie. Ale mimo tego pewnego dnia postanowił zabrać żonę i 4-letnią córeczkę Mirę do Warszawy. Na zawsze. Dlaczego? Wowa wzdycha. Korupcja. Niepewność. Zagrożenie wojną. Zepsuci politycy. – Ja jestem przyzwyczajony, dawałem radę. Ale nie chcę takiego życia dla mojego dziecka – tłumaczy.
Najpierw mieszkali kątem u przyjaciela, potem było ich stać na wynajęcie mieszkania. Wowa pracował na budowach, sprzątał, jeździł dla Ubera. W internecie znalazł ogłoszenie, że nowa telewizja szuka operatora do pracy. Był szczęśliwy, kiedy go przyjęli. Kłopot tylko taki, że jako cudzoziemiec nie może wchodzić do obiektów wojskowych, co czasem przeszkadza w wypełnianiu obowiązków. Ale ma już kartę Polaka, po babci, ma nadzieję na obywatelstwo. Nie ciągnie go do miejsc, gdzie się spotykają Ukraińcy – po co.
Jak wyglądają jego relacje z Polakami? Na początku bywało różnie, miał kłopot z wynajęciem mieszkania, dogadywaniem się, potem coraz lepiej. Ostatnio się wzruszył w pracy. Było jakieś spotkanie załogi z kierownictwem, zapytano go o zdanie. Wzbraniał się – jako obcy nie powinien się wypowiadać. – Ty jesteś nasz, Wowka, nie obcy – zakrzyczeli go. Teraz myśli, żeby kupić mieszkanie w Warszawie. Na kredyt. A żona zaczyna się intensywnie uczyć polskiego.
Oliwia Płażewska z Warszawy działa w Towarzystwie Przyjaciół Ukrainy – fascynuje ją ten kraj i to społeczeństwo, ma rodzinę na Ukrainie, no – w ogóle siedzi w temacie. Ostatnio zauważyła, że fala migrantów do Polski jest coraz mniejsza. – Sama na prośbę znajomych szukających ludzi do pracy obdzwaniam znajomych po ukraińskich wioskach i słyszę, że nie ma ludzi. Nikt nie przyjedzie, bo ci, co mieli wyjechać, już pojechali. Niekoniecznie do Polski, bo modne są także Niemcy i Szwecja – zauważa. Stąd wniosek, że powinniśmy szanować tych naszych Ukraińców, by nam nie uciekli. Bo przecież już wyremontowali za zarobione w Polsce pieniądze swoje mieszkania i domy. – 90 proc. rodzin wiejskich wysłało nad Wisłę kogoś od siebie, żeby zarobił pieniądze – powiada. Teraz, jak się jedzie przez Ukrainę, gołym okiem widać, kto pojechał, a kto nie: odnowione pięknie domy błyszczą wśród starych chałup, wokół których nikt palcem nie kiwnął od czasów ZSRR.
Jednak Oliwia przyznaje, że jest już – po dwóch latach intensywnej pracy z Ukraińcami – trochę zmęczona tymi klimatami. Bo jednak oni są nieco inni. I nie chodzi o to, że narzekają – na polskie jedzenie (nie uznają kanapek, wolą kasze różnego rodzaju, koniecznie na ciepło) czy na polską służbę zdrowia (choć sami mają ją megaskorumpowaną). Raczej chodzi o ich nastawienie do życia. Takie, takie bardzo poważne. Polak w pracy luz-blues, humor, olewka. A ci spięci. Jakby wystraszeni.
Może dlatego, że są u obcych, mimo wszystko, ludzi? – pytam. Oliwia odpowiada, że nie – oni już tak mają. Za to podczas imprez następuje zmiana: Polacy spięci, zawstydzeni jakby, w każdym razie dokąd nie rozrzedzą krwi procentami. Ukraińcy od pierwszej minuty wrzucają na luz. Taka nacja – do wszystkiego podchodzą z pasją. Umieją ciężko pracować. I dobrze się bawić.
Polskie i ukraińskie dzieci bawią się tymi samymi zabawkami, oglądają te same bajki. Jak dorosną, nie będzie brakowało im tematów przy wspólnym piwie. Będą się śmiały z tych samych dowcipów – mówi Artem Zozulia