Werble zagrały, zaśpiewano pieśń radości, wójtowie i burmistrzowie odetchnęli z ulgą. Jarosław Kaczyński padł. Pod naciskiem samorządowców, także z własnej partii, wycofał się z wprowadzenia wstecznej kadencyjności w samorządach. Demokracja górą. Czyżby?
MAGAZYN DGP 23.06.17 / Dziennik Gazeta Prawna
Jak każdy polski problem, i ten wtłoczyliśmy w polsko-polską wojnę. Kto pisior – ten za, kto platfus – przeciwko. A przecież jak zwykle sprawa jest bardziej skomplikowana. Dwukadencyjność nie rozwiązałaby wszystkich problemów samorządu, ale ograniczyła te najistotniejsze – nepotyzm i stagnację. Bo w wielu samorządach naczelna zasada brzmi: trwać.
Niewiele PiS państwa naprawił, ale w tej jednej sprawie miał rację. Tyle już prawa nagiął lub złamał, że mógł pójść do przodu. Z korzyścią dla samorządności.
Ogłoszony wczesną wiosną przez Prawo i Sprawiedliwość pomysł ograniczenia kadencji w samorządach do dwóch, w dodatku wprowadzony wstecz, czyli od zaraz, wójtowie, burmistrzowie i prezydenci gremialnie uznali za niedemokratyczny. To łamanie konstytucji i zamach na samorządność, argumentowali, PiS chce przejąć gminy, miasta i powiaty, i o to w tej awanturze chodzi, a nie o dobro wspólne i naprawienie błędów. Nic tak jak samorządność po 1989 r. nam się nie udało i opowiadanie, że to siedlisko zła i układów, nijak się ma do rzeczywistości. Bo przecież się rozwijamy. Zdobywamy środki unijne, budujemy drogi, kanalizację, baseny i obwodnice, przecież wysyłamy dzieciaki na erasmusy, prowadzimy programy społeczne i aktywizujemy mieszkańców, walczymy z bezrobociem. Od tego jesteśmy, nie od polityki, ta wciska nam się drzwiami i oknami nieproszona i nie daje pracować.
Jest w tym opisie prawda, ale obejmuje on tylko fragment samorządowego podwórka. W dyskusjach o kadencyjności lubimy przywoływać przykłady dużych miast, bo one zarządzane są bardziej jak korporacje niż instytucje publiczne. Więc gdzie problem? Ale Polska powiatowa i gminna to inny świat, w którym najbardziej pożądanym dobrem jest praca w jednostce samorządowej. Dystrybucja takiej pracy jest narzędziem uprawiania polityki. Ludzie z ambicjami i aspiracjami, jeśli nie chcą wyjeżdżać, mają tylko dwie drogi: własny biznes lub samorząd. Ten pierwszy jest ryzykowny, często nie wychodzi, ten drugi daje pieniądze i prestiż. Problem w tym, że komu uda się tam wejść, zrobi wszystko, by tam pozostać. Dosłownie wszystko.
Jak prowincjonalna samorządność wygląda w praktyce? Weźmy za przykład powiat Polski południowej. Mniejsza o nazwę, nie chodzi tu o piętnowanie, lecz wiarygodny opis. Ma niecałe 100 tys. mieszkańców, jedno większe miasto, dwa malutkie i kilkanaście gmin. Główne miasto jest przemysłowe, powiat rolniczy. Działają największe partie, kilka stowarzyszeń, fundacje. Oczywiście domy kultury, biblioteka. Średnie zarobki – według danych Głównego Urzędu Statystycznego – ledwie przekraczają trzy tysiące. Brutto, oczywiście.
Teraz władze. W czteroosobowym zarządzie powiatu sami długoletni samorządowcy i politycy. Bez doświadczenia biznesowego. Dwoje zajmuje się polityką od początku pracy zawodowej, nigdy nie robiło czegoś innego. Średnie zarobki tej czwórki oscylują w okolicach 10 tys. zł miesięcznie. Poza samorządem tak dobrze płatnej pracy nie znajdą, bo nie mają dobrego wykształcenia ani umiejętności. Rządzą w tym samym układzie kolejną kadencję, szykują się do następnej. Koalicja jest chybotliwa, więc zarządzają inwestycjami. Ta metoda sprowadza się do budowania/remontowania/naprawiania w miejscowościach, w których niepewni radni zdobywają najwięcej głosów. Dzięki inwestycjom już nie są niepewni.
Największą jednostką podległą powiatowi jest szpital. Duży. To wiele miejsc pracy, ale nie tylko medycznych. Pożądanych przez lud, bo kodeksowych. Takich, gdzie przestrzega się reguł: jest umowa o pracę, jest urlop, nikt nie wywala za dłuższe zwolnienie lekarskie. Powiat wciska więc tam swoich, licząc na wdzięczność. Poprzedni dyrektor tego wciskania nie wytrzymał i zrezygnował, obecny walczy. Nie wiadomo, ile wytrzyma.
Zasady rządzące na rynku pracy są proste. Albo rynek prywatny, albo samorządowy. Na tym drugim nikt – to jest dokładnie to słowo, którego należy użyć – nie dostanie pracy w jednostkach samorządu terytorialnego, jeśli nie zdecyduje tak burmistrz/starosta/prezydent/wójt. Ogłasza się konkursy, taki jest wymóg prawa, ale mieszkańcy nazywają to „konkursami na Kowalskiego” (tu trzeba wstawić odpowiednie nazwisko, zwycięzcę wszyscy znają wcześniej). Mało kto się dziwi, bo tak jest od lat. Mieszkańcy do tej pory opowiadają sobie o jednym z poprzednich starostów, który wpychał do swojego urzędu stażystów. Na siłę, bez sensu, niektórzy mieli biurka na korytarzach. Podania dzielił tylko na dwie kupki: tych, których rodzice prowadzili jakieś biznesy, i resztę. Tych pierwszych przyjmował, bo „to może się przydać”, drugich odrzucał.
Praca jest nie tylko metodą pozyskiwania wyborców, ale też narzędziem uprawiania polityki. Sześćdziesiąt procent radnych miejskich pracuje w samorządzie bądź jednostkach mu podległych. Na własnym – troje. Reszta w firmie należącej do lidera politycznego, który ich na listy wstawił. Z mocy prawa radnych trudno zwolnić, ale łatwo obłaskawić. Premią, podwyżką, awansem. Jest też inna forma nacisku – rodziny. Te też pracują w samorządach. W ich przypadku pole manewru władza ma większe, bo nie musi pytać rady o zdanie.
Zmiany barw klubowych też zwykle mają ten podtekst. Ktoś przechodzi z opozycji do koalicji, kilka dni później okazuje się, że właśnie znalazł lepszą pracę. Przypadek? Mieszkaniec odpowiada: nie sądzę.
Na poziomie gminnym jest identycznie. W jednej z gmin wójt rządzi od kilku kadencji. Urząd i podległe jednostki to w sumie prawie sto miejsc pracy, z rodzinami kilkaset osób, a do zwycięstwa w wyborach potrzeba 1200–1300 głosów. Mieszkańcom związanym z obecną władzą zmiana układu się nie opłaca, jest zbyt ryzykowna. W innej gminie, rządzonej przez wójta prawie ćwierć wieku, zmiana się szykuje. Następca już jest – z rodziny. Ma zwycięstwo w kieszeni, bo gwarantuje status quo.
Powiązania przekładają się na każdy element życia gminy. Ostatnie wydarzenie: mieszkańcy odkryli, że w okolicach ich gospodarstw ma powstać duży zakład. Najbardziej oburzyło ich, że procedura trwa od dawna, a nikt z nimi niczego nie konsultuje ani nie informuje. Ściągają więc mieszkańcy prasę, ta sprawę opisuje, robi się głośno. Nagle lider protestu milknie, nie ma kto spraw ciągnąć. Dlaczego? Jego córka pracuje w urzędzie gminy, dostała jasną sugestię.
Kolejna sytuacja: w miasteczku burmistrz ma kilka spraw w prokuraturze. I to karnych, grubszego kalibru. Gdy prasa to opisuje, anonimowi mieszkańcy wiszą na telefonach redakcji, wyrażając oburzenie z powodu „bezpodstawnego ataku”. Potem okazuje się, że robili to urzędnicy na polecenie burmistrza. Choć sami wiedzą, jak jest i opowiadają o tym nieoficjalnie.
Dystrybucja pracy ma też inne oblicze – przetargów. Samorządy mają pieniądze, niektórzy przedsiębiorcy na tym oparli swój model biznesowy, więc transakcja musi być obopólna. To dlatego w jednej gminie 75 proc. przetargów na prace związane z budownictwem wygrywa ta sama firma. Od lat. Żeby nie było zupełnie na chama, to przedsiębiorca ma trzy firmy i wygrywają na zmianę. To dlatego w innej gminie jedna firma zostaje monopolistą na usługi remontowe, a kolejna na dostawę sprzętu do urzędu.
Co w zamian? Kampania. Tu niby zasady są proste. Kandydat w wyborach bezpośrednich ma określoną pulę pieniędzy do wydania, według przelicznika określanego przez Państwową Komisję Wyborczą. Radny w gminach do 40 tys. mieszkańców w 2014 r. mógł wydać do 1 tys. zł, w powiecie 2,4 tys., do sejmiku 6 tys. zł. Kandydaci na wójtów, burmistrzów i prezydentów miasta do 500 tys. mieszkańców – 60 gr na osobę. W mieście 50-tysięcznym będzie to 30 tys. zł, w gminie czterotysięcznej – 2,4 tys zł.
Wszyscy samorządowcy wiedzą, że to fikcja, wielu przyznaje to po cichu, że za tyle nie można wygrać wyborów. Ale oni są w dobrej sytuacji, bo PKW sprawdza ich rozliczenia jedynie pod względem formalnym, nie zajmując się wiarygodnością kosztów. Na prawdziwe koszty składają się przedsiębiorcy. Finansują półoficjalnie, wiadomo, kto kogo i zwykle nie tylko jednego kandydata, bo przecież nie wiadomo, który wygra. Ale w biznesie włożone pieniądze trzeba odzyskać. Jak? Właśnie w zleceniach i przetargach od samorządu. Dba o to zwycięzca.
Dlaczego te nieprawidłowości nie wychodzą na światło dziennie? Dlaczego konkurenci nie wyciągają ich przeciwnikom? To proste – wszyscy tak robią. Jak ja wyciągnę jemu, on wyciągnie mnie.
Czego te przykłady mają dowieść, ktoś zapyta. Przecież wiadomo, że nie tylko święci chodzą po świecie, że tak jak błędy i niecne persony zdarzają się w wielkiej polityce, tak i muszą pojawić się w gminach. Nieformalne sieci powiązań istniały i zawsze będą istnieć, relacje między władzą a biznesem także. To populizm jedynie, odwoływanie się do najniższych instynktów i wskazywanie palcem.
Z tym populizmem to przesada, ale reszta to prawda. Katastrofalne to jednak myślenie, że jest tylko tak albo tak. PiS rzucił pomysł w swoim stylu – siłowo i bez konsultacji. Od półtora roku rządzi w myśl zasady „albo po naszemu, albo wcale”, więc i tu nie szanował reguł. Na tym poległ. Wybielanie samorządów jest takim samym grzechem, jak mieszanie ich z błotem.
Wiele się w kontekście dwukadencyjności mówi o solidarnym oporze samorządowców, mało o oporze wewnątrz samego PiS. Przecież wspomniane wyżej sytuacje nie mają barw partyjnych, tak samo tyczą się z prawej strony, jak i tej najbardziej czerwonej. Samorządność gminna rządzi się swoim prawem.
Przeciwnicy dwukadencyjności twierdzą, że to pomysł niedemokratyczny, bo odbiera mieszkańcom prawo wyboru. Rozumując przez analogię: takie samo prawo odbiera im ustawowy zakaz startowania w wyborach na wójta, burmistrza i prezydenta osób poniżej 25 lat. Cenzury wiekowe są w demokracji powszechne, podobnie jak ograniczenia nakładane na władzę. To ona musi składać oświadczenia majątkowe, zwykli obywatele nie. To też niedemokratyczne?
Tak już mamy, że nie cenimy ewolucyjnej zmiany i kompromisu, jedynie rewolucje. Jak w samorządach źle się dzieje, to rozpędzić trzeba je na cztery wiatry albo co najmniej przejąć. Żmudne analizowanie problemu, szukanie rozwiązań i powolne ich wprowadzanie jest zbyt mało widowiskowe, by spełniło nasze oczekiwania. Dlatego o dwukadencyjności nie rozmawialiśmy, tylko okładaliśmy się nią jak cepem. A rzeczywistość jest, jaka jest. Tylko ograniczenie może spowodować zmianę, wymuszoną, to prawda, ale pożądaną. Gminy i powiaty wiele robią dobrego, ale ani wójtowie z dziada pradziada, ani radni od urodzenia, ani genetyczni samorządowcy w starostwach nie są ich najlepszą twarzą. I te przykłady starostów i radnych nie pojawiły się tu przez pomyłkę, bo dwukadencyjność powinna obejmować także ich. Choćby w imię czystości intencji.
To prawda, że nie można abstrahować od sytuacji politycznej, a samorządy to ostatni z elementów państwa, który się skutecznie broni przez zakusami PiS. Ta partia chciałby je przejąć, bo tak już ma, że tylko to, co jej, uznaje za dobre. Nie zmienia to faktu, że samorządy toczy choroba i nie jest to wcale lekkie przeziębienie. Ich potencjał rozwojowy jest tłamszony przez grupy interesów, a bardziej aktywne jednostki albo są wciągane w sieć zależności, albo poddają się w walce z wiatrakami i wyjeżdżają. Powtarzanie, że to wszystko bujdy albo propisowska agitacja, tylko konserwuje ten stan. ⒸⓅ
PiS rzucił pomysł w swoim stylu – siłowo i bez konsultacji. Od półtora roku rządzi w myśl zasady „albo po naszemu, albo wcale”, więc i tu nie szanował reguł. Na tym poległ. Wybielanie samorządów jest takim samym grzechem, jak mieszanie ich z błotem.