Siła Ameryki to jej Księga Wyjścia” – napisał kilka dni temu David Brooks, nadworny konserwatysta „The New York Times”, którego czasem podziwiam, a czasem chcę unicestwić, dźgając go tępym nożem.
Tym razem melancholijną opowieść Brooksa o duszy Ameryki czytałam bez uzbrojenia, bo prawdą jest, że to Exodus jest od zawsze najsilniejszą metaforą organizującą amerykańskie doświadczenie. Purytanie, którzy przybyli na nowy kontynent, tak naprawdę uciekali z narażeniem życia ze swojego Egiptu, by w trudzie i znoju budować nowe Jeruzalem. A ponieważ Exodus jest metaforą niezwykle pojemną, kolejne fale emigracji też mogły widzieć swoją tułaczkę właśnie jako podróż do Ziemi Obiecanej; ba, nawet doświadczeni niewolnictwem Czarni, jak choćby cytowany przez Brooksa Frederick Douglass, mogli interpretować niewolniczą pracę swej rasy jako swoisty etap w drodze do przyszłego raju – Exodus musi być przecież podróżą przez najciemniejsze zakamarki cierpienia. A moc tego mitu polega na tym, że w swoim narracyjnym rozmachu pozwalał przetrwać najgorsze trudy tak purytanom, jak kolejnym przyjezdnym i emancypującym się niewolnikom: niestraszny ludziom żaden ciężar, jeśli wiedzą, w jakim grają kosmicznym dramacie. Niestraszna podróż, jeśli jest Obietnica.
Ale, pisze Brooks, mit się popsuł i nie działa. Trudno się z nim nie zgodzić – a winnych można znaleźć wszędzie. Spójrzcie tylko: najpierw lewica amerykańska, w zasadzie słusznie, przepisała Szlachetne Wyjście jako Krwawe Przyjście, zbrodnię białoskórych na rdzennej ludności czyniąc oficjalnym grzechem założycielskim Ameryki – a potem wyśmiała Obietnicę, bo komu to niby ta Ziemia jest Obiecana, jeśli jeden kończy w pałacu, a drugi w slumsie? A zaraz potem prawica, ośmielona słabością mitu, który miał moc zachęcania milionów, ogłosiła koniec Wyjścia i początek Oblężenia: raj jest w ruinie, czas budować mury. I tak po rozmontowaniu metafory Exodusu oczom świata ukazał się naród wciąż potężny, lecz nagle żałośnie rozproszony. Powstały z przypadku, idący donikąd; na zmianę targany wyrzutami sumienia i reakcyjnym lękiem; naród, który nie tyle błądzi na krętej drodze do celu, ile plącze się po pustkowiach historii jak pijany Odys bez Itaki.
Brooks zastanawiał się, czy da się wskrzesić w jakiejś bardziej świadomej moralnie postaci opowieść Wyjścia, by na nowo spięła ze sobą wielość amerykańskich doświadczeń, nadała im kierunek i sens. A my? – zadumałam się w chwili tęsknej patriotycznej słabości, której doświadczam rzadko, acz dogłębnie. Przecież i my czujemy się rozproszeni i rozbłądzeni; czy i my nie powinniśmy próbować wskrzesić naszej głębokiej opowieści? Tylko co tutaj wskrzeszać? Co tak naprawdę jest polskim Exodusem?
Opowiadamy o sobie bez wytchnienia; mówimy na przykład, że jesteśmy słowiańscy i chrześcijańscy; bohaterscy i niezłomni; odważni i romantyczni – ale to tylko nasze opisy osób dramatu, nie sam ów dramat. Bo „kosmiczny dramat”, centralna metafora struktury narodowego losu, musi być historią w kilku co najmniej aktach, eschatologicznym scenariuszem, który połączy rozproszony naród we wspólnej podróży ku przeznaczeniu. Exodus to historia opresji, wyjścia, tułaczki i błędów podróży, która zakończy się spełnieniem Obietnicy. A my mamy Zmartwychwstanie: historię niewinności, niesprawiedliwego cierpienia, śmierci i odrodzenia.
To jest ta nasza głęboka opowieść, nasza metafora organizująca. Bywała pożyteczna – uświęcając cierpienie, pozwalała przetrwać najcięższe chwile historii w poczuciu moralnej słuszności. Bywała zabójcza: gdy śmierć jest koniecznym etapem podróży, łatwiej się porwać na beznadziejny powstańczy zryw; niezłomna, niewinna straceńczość jest wszak imperatywem takiej opowieści. Tak czy siak, od dawna zapewnia nam pryzmat narracyjno-emocjonalny, przez jaki przyglądamy się naszym polskim przypadkom. I nie tylko ci tę opowieść wyznają, którzy głośno krzyczą za Mickiewiczem, że „Polska Chrystusem narodów” – byliśmy w jej władzy za każdym razem, gdy za PRL-u czekaliśmy zmartwychwstania, gdy choćby podświadomie drażniły nas odbierające narracyjnie konieczną niewinność tezy Jana Grossa, za każdym razem, gdy ktokolwiek sugerował tu czy ówdzie, że lepsza była kolaboracja niż śmierć.
Ale ta opowieść, jak amerykański Exodus, też uległa erozji, chociaż z nieco innych powodów: po prostu świat się uparł, żeby ściągnąć nas z krzyża. A może raczej udało się nam nasze zmartwychwstanie, i to całkiem nieźle; to my przebiliśmy grób żelaznej kurtyny, a potem dostaliśmy nowe życie po prawicy Zachodu w Unii i w NATO. Czas jednak nie roztopił się w wieczności, musieliśmy dalej działać i żyć – jak iść do przodu, kiedy nie wiadomo, w jakim się gra „kosmicznym dramacie”? Jak przetrawić trud, biedę czy cierpienie, jeśli nie można spodziewać się, że po nich nadejdzie ostateczny triumf? Zmartwychwstały Chrystus może już tylko wniebowstąpić; to, czego nie może, to borykać się z prozą nierówności społecznych, pragmatyką polityki zagranicznej czy smogiem. Nic dziwnego, że odegrawszy swoją kosmiczną rolę, nie bardzo wiemy, którędy wyjść z teatru i w jakich podgrupach.
Można też wrócić na scenę i znów odtworzyć udoskonaloną, unowocześnioną sztukę, jak chciałby David Brooks. Ale łatwo mu mówić: jego Exodus, metafora odejścia, jest opowieścią otwartą, bez naturalnego zakończenia – bo nawet będąc w Ziemi Obiecanej, tę obietnicę trzeba sobie z owej ziemi wciąż wyrywać ciężką pracą. Nasza historia kończy się w chwili Zmartwychwstania; w jednoczącym narracyjnym nurcie znajdujemy się niestety wyłącznie podczas męki. Nasz triumf jest zarazem końcem drogi, a więc i rozpadem wspólnoty. Nie da się więc wskrzesić naszego mitu bez powrotu do jakiejś formy oblężenia. Maria Janion, która w uporczywej martyrologii widziała przekleństwo polskiej duszy, pisała w liście do Kongresu Kultury: „Naród, który nie umie żyć bez cierpienia, musi sam je sobie zadawać”.
Ponieważ zamiast Exodusu mamy Zmartwychwstanie, nasza tęsknota za jednoczącym sensem prowadzi nieuchronnie do autodestrukcji. Janion słusznie widziała w PiS-owskiej epopei smoleńskiej opowieść, której horrory mniej się liczą niż poczucie, że znów naprawdę żyjemy jako naród: dzięki Smoleńskowi wróciliśmy do swojej głównej roli ofiary obcej napaści, doświadczyliśmy nawet symbolicznej śmierci na krzyżu; dopiero rzetelny raport o zamachu i ukaranie winnych mogą przynieść odrodzenie. Dla narodu, który naprawdę żyje tylko zapamiętały w swojej niezłomności przed bezlitosnym oprawcą, mniej liczą się fakty, bardziej to, że znów ma szansę istnieć. To naturalna tęsknota, nic godnego potępienia – czymże jest ten czy tamten fakt wobec poczucia sensu? To tę tęsknotę wciąż wykorzystuje PiS – i słuchając choćby jego wersji tego, co stało się w Brukseli podczas wyboru Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, nie sposób nie wspomnieć wersów z widzenia księdza Piotra:
„...Widzę ten motłoch – tyrany,
Zbójce – biegą – porwali – mój Naród związany
Cała Europa wlecze, nad nim się urąga –
»Na trybunał!« – tam zgraja niewinnego wciąga.
Na trybunale gęby, bez serc, bez rąk; sędzie –
To jego sędzie!”
I tak, w imię „kosmicznego dramatu”, przegraliśmy kolejny ziemski dramat. I wiele innych – Janion słusznie twierdziła, że „trwała nasza niezdolność do modernizacji ma źródło w sferze fantazmatycznej, w kulturze przywiązania zbiorowej nieświadomości do bólu”. Ale czy to znaczy, że podczas gdy Amerykanie powinni reaktywować swoją opowieść, my powinniśmy wyrzucić naszą na śmietnik?
Ot i zagwozdka. Obie opowieści, Exodus i Zmartwychwstanie, jednoczą wspólnotę w trajektorii dzielonego losu. Obie dają dziejom sens, a życiu opartych na nich jednostek znaczenie. To dobrze, to fajnie, tego potrzebujemy. Ale o ile ich opowieść zawsze jest produktywna, rozwojowa i pojemna, o tyle nasza bywa, zwłaszcza w czasach pokoju, autodestrukcyjna, wykluczająca, konfrontacyjna i szkodliwa; bywa też zwyczajnie fatalistyczna. Wciąż jednak jest to nasza Głęboka Opowieść – i prawdę mówiąc, po dość nieudanej próbie wtłoczenia nas choćby w daleką orbitę wielkiej opowieści europejskiej, trudno dalej optymistycznie patrzeć na jakiekolwiek próby podmianki. Tak jak Amerykanie nie mogą się po prostu przerzucić z Exodusu na, dajmy na to, historię Hioba i są skazani na oscylację między aprobatą a sprzeciwem do tego właśnie konkretnego mitu, tak my mamy swoje Zmartwychwstanie i kropka. Najwyraźniej nie każdy wygrywa w loterii na kosmiczne dramaty.
Pytanie brzmi więc nie – jak wskrzesić Zmartwychwstanie? – bo Zmartwychwstanie wciąż żyje i ma się nawet ciut za dobrze. Pytanie nie brzmi też – jak pozbyć się Zmartwychwstania? – bo jak widać na przykładzie prób europeizacji czy uzachodnienia naszej opowieści, to może nie tylko być niemożliwe, ale może skutkować dalszą nabożną hodowlą Zmartwychwstania w cieniu, poza głównym nurtem, za plecami mainstreamowych mediów.
W podziemiu zaś, z dala od światła, zwykle powstają opowieści schorowane i wynaturzone – to stamtąd, przebrany w Zmartwychwstanie, przyszedł do nas Smoleńsk. Prawdziwe pytanie, pytanie, jakie powinna zadać sobie dziś wszelka opozycja, jest inne: jak dobrze zaprząc Zmartwychwstanie do pragmatyki politycznej? Akceptując to, że naród naprawdę żyje tylko triadą męka – śmierć – triumfalne wyjście z grobu, jak użyć tego Nieświadomego w celach modernizacji, moralnego postępu, rozwoju?
Ale czy da się na przykład narracyjną wolą naszą chrystusową misją moralną uczynić utrzymanie zjednoczonej Europy; niech ci, którzy brużdżą, będą Poncjuszami? I czy da się tak napisać Zmartwychwstanie, żeby było złotym środkiem między prawdą a bajaniem? Nie wiem – ale jedno wydaje mi się z dnia na dzień bardziej prawdopodobne: akceptacja męczeńskiego mitu i próba wykorzystania go w lepszym celu może okazać się mniej politycznie szkodliwa niż uporczywe wykopywanie go za drzwi przez siły Postępu. Pomyślmy więc, proszę, chwilę o tym, czy, jak i kiedy Postęp może wziąć się za rękę ze Zmartwychwstaniem. ⒸⓅ
W podziemiu, z dala od światła, zwykle powstają opowieści schorowane i wynaturzone – to stamtąd, przebrany w Zmartwychwstanie, przyszedł do nas Smoleńsk. Prawdziwe pytanie, pytanie, jakie powinna zadać sobie dziś wszelka opozycja, brzmi: jak dobrze zaprząc Zmartwychwstanie do pragmatyki politycznej? Akceptując to, że naród naprawdę żyje tylko triadą męka – śmierć – triumfalne wyjście z grobu, jak użyć tego Nieświadomego w celach modernizacji, moralnego postępu, rozwoju?