Tu oszukani przez pracodawców Ukraińcy czekają na odmianę losu. Szukają szansy na lepsze życie, ale często tracą oszczędności. Dworzec Zachodni w Warszawie – punkt teleportacyjny do innego świata.
Siedzi na ławce, przed nią hałda toreb, w ręku ściska tekturowy kubek po kawie. Głowa chodzi jej na wszystkie strony, przewraca oczami jak przerażona kobyła. To już trzeci dzień Larysy na ławce na Dworcu Zachodnim w Warszawie. Autobusem, razem ze skromnym dobytkiem i jedzeniem na zapas, przez ponad 500 km wiozła swoje marzenia. O losie lepszym niż ten, jaki jej przypadł w udziale w jej wiosce. O pieniądzach, jakie zarobi i pośle dzieciom, żeby nie chodziły głodne. O ładnej sukience, którą sobie kupi za pierwszą pensję w tym zakładzie, gdzie będzie produkować lody. – Pani, pracodawca miał przyjechać po nas w czwartek, ale coś mu wypadło. Na pewno przyjedzie w poniedziałek – nie rezygnuje z marzeń, choć ma łzy na policzkach. W poczekalni jest więcej takich jak ona. Bo Zachodni to transportowe serce ukraińskiej pielgrzymki do Polski. I miejsce, gdzie zgromadziła się gęsta esencja patologii, jakie dotykają wyruszających na nią ludzi. Tu się wszystko zaczyna. I kończy.
Żeby zrozumieć Zachodni, trzeba tam spędzić trochę czasu, wtopić się w otoczenie, zostać jednym z nich. Bo zwyczajni pasażerowie, którzy przysiądą gdzieś na chwilę, patrzą na oblewający ich potok ludzki, ale nie widzą. Jest dworzec, są ludzie i ich bagaże. Jedni siedzą, czekają, inni idą, ciągnąc za sobą walizy i przytulając torby. No, chyba że masz ze sobą przewodnika, który otworzy ci oczy. Ja mam, to Uljana Vorobec, dziennikarka z Ukrainy, która przyjechała pracować do Polski, ale została oszukana, jak wiele jej ukraińskich sióstr i braci. I też przesiedziała tyle godzin na twardym siedzeniu, ramię w ramię z innymi. Wysoka, postawna, pewna siebie, ładna i wygadana. Trąca mnie w ramię i pokazuje kobietę w nieokreślonym wieku, której portret – gdyby go ktoś namalował – musiałby nosić tytuł „Przerażenie”. Wygląda, jakby miała oczopląs: wzrok biega wściekle od twarzy do twarzy, od człowieka do człowieka. – Wyczekuje na pracodawcę – kiwa głową Ula.
Przygotowałyśmy legendę, którą się posługujemy, żeby mieć pretekst, by podejść i porozmawiać z tymi ludźmi. Są wystraszeni i nieufni. Ja jestem przedstawicielką fundacji, Ula – moją tłumaczką. Ktoś zadzwonił do nas, że potrzebuje pomocy, bo utknął na Zachodnim, ale nie zostawił nam numeru telefonu. Wystarczy, aby zagaić rozmowę. Podchodzimy do przerażonej, na widok obcych kobiet sunących w jej kierunku jej twarz się rozjaśnia, a lęk zamienia się w nadzieję. Aż mam wyrzuty sumienia, bo kiedy się okazuje, że nie jesteśmy „jej” Polkami, twarz kobiet na powrót tężeje. Opowiada o sobie: ma 38 lat (równie dobrze mogłaby mieć dwadzieścia więcej), mieszka w wiosce czterdzieści kilometrów od Iwano-Frankiwska (dawniej Stanisławów). Historia, jakich tysiące: w domu małe dzieci i bieda, dosłownie – czasem nie ma co jeść, a jest jeszcze kredyt do spłacenia. Pożyczyła jeszcze więcej pieniędzy – od rodziny i od sąsiadów, żeby mieć na wyjazd do Polski. Zapłaciła za załatwienie roboty znajomemu pośrednikowi, pomógł też zorganizować wizę. Wszyscy tak robią, za wszystko trzeba płacić. Nawet za każdy numer telefonu w Polsce. Miała pracować w zakładzie produkującym lody. Ucieszyła się jak dziecko, że taka fajna praca. Z autobusu wysiadła w czwartek. Zadzwoniła pod podany numer i usłyszała, że są jakieś kłopoty (nie bardzo rozumiała, bo rozmówca mówił po polsku), coś z samochodem, i że musi czekać do poniedziałku. To siedzi i czeka, choć to nie jest przyjemne. Nie ma się gdzie wykąpać, na pokój w hotelu jej nie stać, a ławki twarde. Trochę się denerwuje, bo numer pana od lodów przestał odpowiadać, ale przecież w końcu przyjedzie, prawda? To niemożliwe, żeby ktoś tak strasznie chciał oszukać, ukrzywdzić człowieka – patrzy na nas z nadzieją.
Co mamy jej odpowiedzieć? Że jest naiwna, nie ma żadnego pana od lodów, chyba że będzie je robić w którymś z domów uciech? Zapłaciła oszustom, a te 100 dolarów, które straciła, to może być inwestycja w siebie: edukacja i samoświadomość. Że siedząc tutaj, zaprasza kolejnych cwaniaków do tego, żeby jej zabrali wszystko, co jeszcze jej zostało.
Ale nie, zamiast tego mruczymy coś niezobowiązującego, dajemy numer telefonu (gdyby pomoc była jednak potrzebna) i idziemy dalej. Uljana typuje za każdym razem w dziesiątkę. Już się nie chce tego słuchać, miejsce współczucia zajmuje irytacja: jak można być tak łatwowiernym.
– Patrz, lecą orły do mięsa – Ula pokazuje mi dwóch młodych mężczyzn. Są lepiej ubrani niż większość zgromadzonego tu towarzystwa, ale przede wszystkim bardzo pewni siebie. Idą krokiem zwycięzców, machają rękami jak skrzydłami, a ludzkie morze rozstępuje się przed nimi. Określenie „ludzkie morze” ma swoje uzasadnienie. Każdego miesiąca przelewa się tutaj 15–20 tys. osób, które wsiadają do autokarów zmierzających na Wschód, i jeszcze więcej tych, dla których Dworzec Zachodni jest ostatnim przystankiem w ich podróży do Polski. Mowa o legalnych środkach lokomocji, bo są jeszcze te jeżdżące w szarej strefie. To prywatne busy na ukraińskich blachach, dziewięć miejsc siedzących, kierowca mówi, że przywiózł rodzinę, a w powrotną drogę zabiera znajomych, pieniądze idą z rączki do rączki, bez podatku, bez uiszczania opłat dworcowych, ale sprawa nie do udowodnienia, bo pasażerów kasuje się dopiero pod tamtej stronie granicy. Busy blokują ogólnodostępne, bezpłatne parkingi dla pasażerów – stoją tak długo, aż uzbierają pełen skład. Co ciekawe, są droższe, niż regularnie (i legalnie) kursujące autobusy, ale są chętni, bo można w środku palić. No i kierowca zatrzymuje się w drodze na życzenie, a jak poprosisz, to podwiezie cię z bagażem pod dom. Poza tym kierowcy odgrywają rolę kurierów: za drobną opłatą 50 zł zawiozą paczkę dla rodziny na Ukrainie, wezmą dla niej kopertę z pieniędzmi, a tutaj tęskniącym za domową kuchnią przywiozą solone sało albo morską kapustę. Te paczki bywają czasem spore – telewizor, pralka, lodówka. Nie ma rzeczy, która się nie zmieści, której nie można przewieźć. Uśmiecham się na wspomnienie lat 90., kiedy my zaczęliśmy masowo jeździć do Niemiec. I przywozić stamtąd skarby, które mieszkańcy Berlina czy Frankfurtu układali na wystawkach.
Wychodzimy na zewnątrz zapalić. Na stanowiskach międzynarodowych autokar za autokarem. Codziennie wyrusza stąd w drogę 400 autobusów, z czego 80 przekroczy granicę kraju. To największy dworzec autobusowy w Polsce pod względem ruchu międzynarodowego, nawet Kraków mu nie dorównuje. Jak potem opowie mi Andrzej Padziński, dyrektor operacyjny PKS Polonus SA, z roku na rok przybywa tu ludzi – głównie Ukraińców. Oni zresztą ratują wyniki, bo ruch na trasach krajowych spada: ludzie wolą pociągi, a zwłaszcza własne samochody, dlatego w 2016 r. sprzedano o 12 proc. mniej biletów na Polskę niż rok wcześniej. Za to w komunikacji międzynarodowej pod względem liczby biletów wzrost był o piękne 64 proc. W ubiegłym roku z Zachodniego wyjechało prawie 127 tys. autobusów, z czego za granicę – głównie na Ukrainę – poszło ponad 14 tys. kursów (wzrost o 32 proc.).
Biorę komórkę i liczę na kalkulatorze: załóżmy, że co miesiąc przewija się przez ten dworzec jakieś 50 tys. ludzi. To znaczy, że dziennie będzie ich ok. 1,7–2 tys. Trzy czwarte to goście ze Wschodu. Nieźle.
Można na nich zrobić niezły biznes. Przez głowę przelatuje mi myśl, że fajnie tu mieć choćby toaletę. Tak nawiasem mówiąc, te tutaj są czyste i pachnące, a choć 2 zł to na Ukrainie równowartość bochenka chleba, Ukraińcy płacą. Obsługa ma za to kłopot z kierowcami autobusów: nie muszą płacić, mają tylko dla siebie osobną toaletę, ale nie chce im się do niej chodzić, wolą, jak by to powiedzieć, po kole.
Z tyłu, za autobusami, stoi biały bus. To sklep z alkoholem i papierosami. Bywalcy dobrze wiedzą, gdzie iść, jak człowiek ma dość siedzenia o suchym pysku. Ba, wszyscy wiedzą. Ale właściciel tego interesu głupi nie jest i towaru w nim nie trzyma. Tu się tylko składa zamówienia. Potem on znika (niejeden próbował wyśledzić, gdzie, ale nic z tego) i przynosi w reklamówce. Karton fajek za 80 zł – opłaca się.
Nagle tuż przed nami wyrastają te dwa orły, które przed kilkunastoma minutami tak energicznie torowały sobie drogę przez tłum ludzi. Witają się, chcą się poznakomit. Tak jak oni nam, tak my im wpadłyśmy w oko. Nie, nie chodzi o flirt, choć zapraszają na kawę, uśmiechają się, przymilają. Ale w oczach napięcie i niepokój. Nie pasujemy im do tej dworcowej bajki, chcieliby wiedzieć, kim jesteśmy. Uljana mówi, że robi w branży turystycznej, dużo podróżuje, wycieczki, oprowadzanie, takie rzeczy. Ja to znajoma Polka, z którą czasem robi interesy. Mężczyźni (na oko koło trzydziestki) uspokajają się. Palimy i gadamy. Oni przyjechali z Mołdawii, na dworcu wyszukują pracowników dla pewnej firmy budowlanej, gdzie także pracują fizycznie. „Aha, kłamią. Mają gładkie, wypielęgnowane dłonie, biełoruczki” – myślę. Ale że rekrutują ludzi do istniejącej, albo i nie, roboty, to prawda. Wyższy i szczuplejszy chwali się, że w swojej ojczyźnie był milicjantem, teraz przydaje mu się znajomość ludzi i psychologii.
Jednak nie trzeba być wielkim znawcą natury człowieka, żeby okraść tych biedaków z ostatniej złotówki, hrywny, dolara, euro, czy co tam jeszcze ze sobą zabrali na drogę.
Ten mechanizm działa tak: ci, którzy nie spotkali się na dworcu ze swoim pracodawcą, bo ten nigdy nie istniał, są zrozpaczeni. Nie wrócą przecież na Ukrainę jako nieudacznicy i ofiary. – Słyszeli od sąsiadki albo kuzyna, że w Polsce praca leży na ulicy, w ofertach można przebierać, tysiąc dolarów to najniższa pensja i takie tam bajki – opowiada Uljana. Więc desperacko chcą dostać pracę. A kiedy praca przychodzi do nich w postaci pośredników, w dodatku mówiących w zrozumiałym dla nich języku, są zachwyceni. Jeszcze mają trochę pieniędzy w portfelu, więc skwapliwie sięgają po nie, żeby nie zaprzepaścić „wspaniałej okazji” na „świetną, doskonale płatną i lekką pracę”. Taka sytuacja: Uljana rozmawia z młodymi mężczyznami koczującymi w poczekalni drugi dzień, pokazuje na smartfonie stronę portalu PracaDlaUkrainy.pl., który kojarzy pracodawców z pracobiorcami, przekonuje, że nie trzeba na to wydawać pieniędzy, bo w Polsce się nie płaci za oferty pracy. – Eeee tam – jeden z mężczyzn lekceważąco macha ręką. – Za darmo? To jakieś oszustwo, jakaś lipa. Inni przytakują i wybuchają nieprzyjemnym śmiechem. Niemal w tej samej chwili, jakby na zamówienie, podchodzi jakiś typ o zakazanej mordzie. – Chłopaki, fajna praca w Katowicach, na budowie, na legalu. Płacą po tysiąc euro za miesiąc – i wyjmuje kartki z umowami. Mężczyźni szczęśliwi, podpisują na kolanie. Nawet nie udają, że czytają, bo kartki zapisane po polsku. Biorą torby i jak kurczęta za kwoką idą za cwaniakiem. Zastanawiamy się z Ulą, jak szybko tu wrócą lżejsi o okrągłą kwotę, bogatsi za to o doświadczenia.
Wielu wraca. Jak Wiktor z Winnicy, sześćdziesięciolatek, który przyjechał do Warszawy zarobić na wesele wnuczki. Na wyjazd wziął kredyt w banku. I on, jak Larysa, najpierw wypatrywał przez kilka dni pracodawcy, który miał się nigdy nie pojawić, a potem poszedł za naganiaczem. Robota, owszem, była: przy elewacjach. Ciężka, po 10–12 godzin dziennie. Zaciskał zęby i pracował. Ale kiedy przyszło do zapłacenia pensji, pracodawca zniknął. Kierownik budowy mówił, że nie wie, o co chodzi, że to był jakiś mały podwykonawca, z którym zakończyli już współpracę. Telefon nie odpowiadał. Wiktora wywalili z hostelu, bo nie miał pieniędzy. Wrócił na Zachodni. Siedział i płakał, bo nawet nie miał za co wrócić do domu. Jemu pomogli taksówkarze, zrobili zrzutkę, na bilet i na jedzenie, bo Wiktor się przyznał, że od kilku dni nic nie jadł.
Wprawdzie w budynku dworca jest pięć legalnych agencji pośrednictwa pracy, ale przykuty do ławki i swojego bagażu świeżo przybyły Ukrainiec rzadko tam dociera. Porusza się pomiędzy poczekalnią, toaletą, barem (najtańszy jest Miś, nieco droższa Jadłodajnia z „domowym jedzeniem”) i bufetem kawowym. Zawiązują się nieformalne spółki ochroniarskie w celu pilnowania przez członków swojego bagażu nawzajem. Bo wystarczy, że zamkniesz zmęczone oczy, a torba czy walizka dostają nóg i znikają za rogiem. Znikają portfele z pieniędzmi, dokumenty, wszystko. To, czego w zasadzie tu nie ma, to przemoc fizyczna – może dlatego, że sporo kręci się tu sokistów, ochroniarzy i policjantów, jest też monitoring. Ale oszustwa kamery nie wyłapią, więc jest to raj dla oszustów.
Jeden z prostych i niezawodnych sposobów na zarobienie okrągłej sumki bez wielkich nakładów: posyła się naganiacza, żeby zrekrutował do pracy kobiety. Daje się im jakiś papier do podpisania, bo ludzie, jak złożą swój podpis na byle szmacie, od razu czują się pewniej i lepiej. Każda buli 100 dolarów za swoją umowę. Kobitki wsadza się do busa albo autobusu, w zależności ile sztuk owiec udało się wyrwać. Ale powiedzmy, że – dla równego rachunku – jest ich dziesięć. Po iluś tam kilometrach pojazd się „psuje”. Kierowca dla picu kładzie się pod nim, coś postuka, popuka, po czym oświadcza, że potrzebne jest holowanie, dalej nie pojadą. Ale: o, tam, kilkadziesiąt metrów dalej, jest przystanek i jak wsiądą do komunikacji miejskiej, będą miały pięć przystanków do swojego zakładu pracy, którego adres widnieje na umowie. Babkom nie chce się stać przy zepsutym aucie, więc jadą. Pod wskazanym adresem nikt nie słyszał o firmie, o którą pytają. Wracają na dworzec.
Na ofercie od legalnego pośrednika też się można naciąć. Luba (51 lat) i Maria (60 lat) przyjechały na Zachodni z jakiejś wioski na Zakarpaciu (scenariusz z „pracodawcą”, który się nie zjawia – jak wyżej). Opowiadają, że zanim poszły do jednej z urzędujących tu agencji, na dworcu przesiedziały siedem dni. Zanim ktoś im nie powiedział, że można dostać robotę za darmo. W agencji spośród ofert wybrały sprzątanie wagonów w Krakowie. Podstawili im busa, jadą, ale tuż przed wyjazdem poza rogatki stolicy kierowca im mówi, że nastąpiła zmiana planów, w mieście Kraka roboty nie ma, więc pojadą do Szczecina, gdzie będą mogły zarobić w zakładach mięsnych przy rozbieraniu tuszy ubitych zwierząt. Przeraziły się, wysiadły na następnych światłach, wróciły do poczekalni.
Nie, nie zgłosiły policji tego, że zostały oszukane, nie mają zamiaru kontaktować się z żadną instytucją państwową – robią wylęknione miny i żegnają się na taką propozycję. Jeszcze odesłaliby je do kraju, a na takie coś nie mogą sobie pozwolić. I to milczenie, strach przed przedstawicielami państwa sprawia, że ci wszyscy oszuści i złodzieje mogą się czuć całkiem bezpiecznie. Zaglądnijmy do statystyk: od początku roku do ostatniej środy, 22 marca, policjanci odebrali zaledwie 11 zawiadomień o przestępstwach i czynach zabronionych. Wśród nich są trzy sprawy związane z jazdą samochodem, dwie z narkotykami, uszkodzony samochód, kilka kradzieży (portfel, torebka). I jeden zgon, ale potem się okazało, że z przyczyn naturalnych.
Kiedy tak chodzę po dworcu, patrzę na tych ludzi, ściskających w ręku tekturowe kubki z kawą, którą popijają niespiesznie, delektując się każdym łykiem (pamiętam, jak bardzo smakowała mi kawa na stacji benzynowej pod Dortmundem w dziewięćdziesiątym którymś roku, kiedy pierwszy raz przekroczyłam granicę polsko-niemiecką, miała aromat lepszego świata, luksusu i Europy), mam wrażenie, że znalazłam się w jakimś eksterytorialnym miejscu, gdzie zamiast polskiego prawa działa wyłącznie to zbójeckie. A przedstawiciele państwa nawet jeśli tutaj zaglądają, to nie widzą.
Nie widać też wolontariuszy organizacji pomocowych, którzy wyciągnęliby rękę do tych ludzi, którzy są tak przeraźliwie przezroczyści, że aż niewidzialni dla systemu. W porządku, dyrekcja dworca stara się prowadzić jakąś akcję informacyjną – są ogłoszenia, tabliczki, postawili im urządzenie do ładowania telefonów, bardzo oblegane, powiększyli poczekalnię nocną, żeby ci koczownicy mieli gdzie spać, ale to nie załatwia problemu.
Niby nam zależy na tym, żeby obywatele Ukrainy przyjeżdżali do Polski, żeby zapełniali lukę na rynku pracy i pracowali na naszą demografię, a nie potrafimy przegonić oszustów z Zachodniego, nie jesteśmy w stanie przeprowadzić sensownej akcji informacyjnej dla przybyszów, nie posypiemy pieniędzy NGO, żeby robiły to w imieniu państwa. Nie mamy także wypracowanej, stabilnej polityki migracyjnej. I wydaje się, że nie wiemy, czego chcemy – ściągać Ukraińców, ograniczać ich liczbę, a może wpuszczać tylko tych, którzy dziesięć razy uderzą się w piersi i przeproszą za Banderę i Wołyń.
Rozmawiam z Bartoszem Kramkiem z Fundacji Otwarty Dialog, która prowadziła w Warszawie Ukraiński Świat – miejsce, gdzie przybysze ze Wschodu znajdowali informacje, pomoc, przyjaznych ludzi. Jak oględnie mówi Kramek, musieli mocno ograniczyć zaangażowanie w sprawy ukraińskie, a lokal już nie działa. Brak pieniędzy. Na uzyskanie jakiegoś grantu nie ma szans, jeśli są pieniądze, to na działalność bezpośrednio na Ukrainie, nie tutaj. – Jak się działo, kiedy był Majdan, kiedy Rosjanie zajmowali Krym, społeczeństwo było żywo zainteresowane tematem, więc było łatwiej o fundusze na działania, prowadziliśmy zbiórki – mówi Kramek. Teraz temat wystygł, spowszedniał, jak to mówią: zszedł z agendy. Także rządowej. Szkoda.
A ukraińska fala wciąż płynie na Zachodni, na którym już w przyszłym roku zacznie się przebudowa – dworzec autobusowy wykorzysta okazję, że ma tutaj powstać wielki hub komunikacyjny, gdzie spotkają się linie tramwajowe, autobusowe, kolejowe i metro, żeby zmodernizować także swoje pomieszczenia trącące PRL-owską myszką z lat 70. Pijemy z Uljaną kawę w Jadłodajni, w plastikowych kubkach, sypaną, jak trzeba. Na ścianach lakierowana na wysoki połysk boazeria, koło stolików gustowne plastikowe drzewka w plastikowych donicach. Miłośnicy takiego designu powinni urządzać tutaj imprezy.
Ula się śmieje: to taki punkt teleportacyjny do innego świata. Żeby przybysze nie przeżyli zbyt wielkiego szoku kulturowego, urządzono go tak, żeby czuli się jak w domu. Bo ten, nawet jeśli patologiczny, to przynajmniej jest oswojony i znany.
Znów dostaję sójkę w bok – Ula wskazuje mi grupkę osób zmierzających do autokarów z tabliczką Lwów. Idą energicznym krokiem. Niosą wypchane torby. Kolorowe pudełka z zabawkami dla dzieci, ze sprzętem. Oczy im błyszczą, śmieją się, promieniuje z nich duma. Zachodni ich nie pożarł. Oni też wracają jako zwycięzcy.
Żeby zrozumieć, co dzieje się na Zachodnim, trzeba tam spędzić trochę czasu, wtopić się w otoczenie, zostać jednym z nich. Bo zwyczajni pasażerowie, którzy przysiądą gdzieś na chwilę, patrzą na oblewający ich potok ludzki, ale niczego nie widzą.