W wypowiedziach różnych polityków oraz w tekstach programowych niektórych partii pojawia się od czasu do czasu pojęcie wspólnoty. Sugeruje się w nich, że utraciliśmy w Polsce poczucie wspólnotowości i najwyższa pora, aby coś z tym zrobić. W tle tych wypowiedzi kryje się przekonanie, że wspólnota jest czymś cennym. W odróżnieniu od niektórych krytyków owych tęsknot do wspólnoty, wyprowadzających swoją niechęć z ultraliberalnej wizji politycznej (jak np. prof. J. Majcherek, stały publicysta „Gazety Wyborczej”), uważam, że jest w nich coś dobrego. Zgadzam się z nimi, że wspólnota jest rzeczą cenną i warto ją chronić czy budować. W tym też sensie zgadzam się z tym rysem myśli konserwatywnej i – co ciekawe – myśli lewicowej, w którym akcentowało się rolę wspólnoty jako pożądanego środowiska życia człowieka.
Ten zaskakująco podobny rys obu tych tradycji politycznych nie powinien dziwić, jeśli przypomnimy sobie, że obie miały za jednego ze swoich głównych przeciwników myśl liberalną, w której z reguły o wspólnotowości mowy nie ma, jako że to jednostkę i jej dobro czyni się jej głównym bohaterem pozytywnym. Warto jednak pamiętać, że myśl liberalna nie jest w tym względzie monolitem. W jej niedobrej i niestety dominującej (także w Polsce) odmianie uważa się, że wspólnota i społeczeństwo jako byty niesprowadzające się do sumy jednostek to fikcja. Uwieńczeniem owej złej tradycji liberalizmu, zapoczątkowanej przede wszystkim przez XVIII-wiecznego filozofa angielskiego Jeremy’ego Benthama, stała się w XX wieku filozofia tzw. neoliberalizmu i libertarianizmu. Wynosiła ona interes jednostki, rozumiany przede wszystkim w kategoriach ekonomicznych, do rangi jedynego dobra, życie z innymi ludźmi pojmowała zaś jako zespół transakcji, w których wymienia się dobra i towary, kalkulując zawsze wedle swego egoistycznego interesu. Wymiany owe miały prowadzić do sukcesu tych, którzy okazywali się sprytniejsi czy po prostu lepsi w grze rynkowej. Słabsi musieli w niej przegrać i zasługiwali co najwyżej na litość i jałmużnę (jak głosili neoliberałowie) lub na otwartą pogardę (jak głosili libertarianie). Jedni i drudzy opowiadali się de facto za tzw. darwinizmem społecznym, kierunkiem stworzonym przez XIX-wiecznego angielskiego liberała Herberta Spencera, w myśl którego każdy sukces i każda klęska są zasłużone, a życie jest nieustającą walką, w której wygrywają silniejsi, czyli lepiej dostosowani do środowiska. Tym ostatnim był dlań całkowicie nieuregulowany kapitalizm XIX-wieczny.
Jak widać w świetle podejścia neoliberalnego i libertarianistycznego nie ma mowy o uznaniu znaczenia czy potrzeby istnienia jakiejkolwiek wspólnoty, jeśli przez tę ostatnią rozumie się związek ludzi czujących ze sobą więź, której sensem jest wzajemny szacunek, uznanie, solidarność i sympatia. Na szczęście w filozofii liberalnej istnieje także inna tradycja. Związana jest z nazwiskiem J.S. Milla oraz członkami szerokiego ruchu tzw. nowych liberałów, który rozwijał się w Wielkiej Brytanii na przełomie XIX i XX wieku, w XX wieku zaś z nazwiskiem wielkiego filozofa amerykańskiego Johna Rawlsa. Ta dobra tradycja liberalna (w Polsce nieomal zupełnie zlekceważona pomimo wieloletnich wysiłków prof. Andrzeja Walickiego i piszącego te słowa) nie absolutyzuje jednostki i jej egoistycznych interesów jako jedynej istotnej instancji życia, ale dostrzega i docenia istnienie bytów, takich jak państwo czy społeczeństwo, pojmowanych nie jako mechaniczny zbiór jednostek, ale jako twory, które mają swoją odrębną wartość. W tej perspektywie dobrobyt jednostki nie jest możliwy bez dobrobytu innych ludzi, jako że nie jest ona samotną wyspą, ale bytem zależnym od innych, konstytuowanym w ogromnej mierze przez więź o charakterze nie tylko materialnym, lecz także duchowym i moralnym. Dlatego nie może być mowy o akceptacji darwinizmu społecznego czy egoizmu jednostek zainteresowanych jedynie realizacją swoich własnych interesów.
Przyznajmy jednak, że owo prowspólnotowe nachylenie nawet w dobrym liberalizmie nie jest tak wyraźne jak we wspomnianych wcześniej tradycjach myśli konserwatywnej i myśli lewicowej (socjaldemokratycznej). W tej pierwszej łączy się ono z uznaniem nadprzyrodzonego źródła ludzkich form życia razem z akceptacją wyrażonego przez Arystotelesa przekonania, że człowiek jest ze swej istoty bytem społecznym (zoon politikon), czyli przeznaczonym do życia z innymi (jak wiadomo, Arystoteles sądził, że poza wspólnotą mogą żyć jedynie zwierzęta i idiotes, czyli ci, którzy jako samotni nie są w pełni ludźmi); w tej drugiej z przekonaniem, iż ludzi łączy przyrodzona więź wynikająca z ich dobrej natury ujawniająca się w pełni jedynie w aktach solidarności i wzajemnej pomocy. I w jednej, i w drugiej tradycji istotna jest kategoria dobra wspólnego, jako czegoś, czego wartość wykracza poza zadowolenie i interes pojedynczej jednostki w stronę dobrostanu wszystkich składających się na wspólnotę.
W tradycjach tych dobrostan ów różnie się rozumie, ale nie mam tu miejsca, aby te sprawy rozważać. Cały ten filozoficzny wywód miał mi jedynie służyć temu, aby pokazać, że w każdej z wielkich tradycji politycznych Zachodu docenia się de facto rolę i znaczenie wspólnoty i nikt nie ma monopolu na jej wychwalanie. Skąd w takim razie pewien opór, z jakim spotyka się ten dyskurs wspólnotowy od czasu do czasu rewitalizowany w polityce, w tym w polityce polskiej? Idzie nie tylko o to, że nie każda wspólnota jest wspólnotą dobrą, są i takie, które służą złu, jak np. wspólnota mafijna, a raczej o to, że istnienie silnej więzi wspólnotowej nie zawsze służy wolności jednostki. W tym sensie można na wspólnotę patrzeć także jak na więzienie, w którym jednostka cierpi. Literatura piękna a także naukowa pełne są analiz takich wspólnot, które ograniczają wolność jednostek, zmuszając je do konformizmu, wyrzeczenia się swoich poglądów, pragnień czy marzeń, karząc za niesubordynację (przypomnijmy sobie „Czarownice z Salem” Arthura Millera czy „Konopielkę” Edwarda Redlińskiego). Zbyt silna więź wspólnotowa jest z pewnością trudna do pogodzenia z nowożytnymi i w dużej mierze liberalnymi ideałami dobrego życia jako życia autonomicznego, tzn. względnie niezależnego od innych. Nie brak w niej także ostrzeżeń przed konstytuowaniem wspólnoty (szczególnie narodowej) przez wynajdywanie wroga, albowiem historia pokazuje aż nadto dobitnie, że nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg.
Argumenty antywspólnotowe można by mnożyć. W obliczu tej ambiwalentnej oceny wspólnotowości problemem najważniejszym jest to, jak mieć dwie rzeczy naraz: wspólnotę, która nie ogranicza wolności jednostkowych i nie jest zbudowana na nienawiści do innej wspólnoty, oraz jednostki, których życie nie jest samotne i skoncentrowane wyłącznie na realizacji własnego egoistycznego interesu, często kosztem innych. Problemem jest zatem taka konstrukcja wspólnoty, która np. pozwala na jej krytykę i nie wymaga bezwzględnego podporządkowania się, a jednocześnie sprzyja poczuciu więzi z innymi, solidarności, empatii i chęci korzystnej dla wszystkich współpracy. Moim zdaniem stoimy przed pilnym zadaniem zbudowania takiej właśnie wspólnoty. Choćby po to, aby wyzwolić się z przeklętego kręgu braku wzajemnego zaufania, który dziś ogranicza nasze szanse rozwojowe, ale także znacznie obniża jakość naszego życia. Ale także po to, aby odbudować zatracone przez dwadzieścia kilka lat neoliberalnej praktyki ekonomicznej i społecznej poczucie solidarności, z którego kiedyś słynęliśmy na świecie. Jest ono niezbędne, aby wyeliminować z naszego życia to fatalne poczucie osamotnienia i braku zrozumienia, wynikające ze skutków działania polskiego turbokapitalizmu, który sprzyjał postawom egoistycznym, bezwzględności i brakowi empatii, w myśl zasady: niech każdy sobie radzi sam, a jak przegrywa, to tylko jego wina. A także aby wzorem Szwecji i innych państw skandynawskich zbudować porozumienie ponad podziałami politycznymi, w myśl którego nasz wspólny dobrobyt należy mierzyć tym, jak powodzi się najsłabszym, a nie tym, jak sobie radzą najsilniejsi.
Jak wiadomo, zapleczem ideowym szwedzkiego modelu państwa dobrobytu stała się idea państwa jako „domu ludu” (folkhemmet). Warto docenić jej moralne, polityczne, a nade wszystko ekonomiczne znaczenie. Jeśli bowiem uznamy, że istnieje wspólnota ludzi, których osobiście możemy nie znać, ale którzy są jednymi z nas na mocy więzi wynikającej ze względów narodowych (jak podkreślają to konserwatyści) lub społecznych (jak akcentują to lewicowcy), odczujemy obowiązek troski o ich dobrobyt. W tej perspektywie odwrócenie się od idei państwa dobrobytu jest znakiem rozpadu wspólnoty i poczucia więzi z innymi. To dotknęło nas w ciągu ostatnich 26 lat. Turbokapitalizm w wydaniu polskim sproszkował do końca nasze społeczeństwo już wcześniej ciężko doświadczone przez atomizujące efekty stanu wojennego i fatalnej dekady lat 80. Sporo pracy przed nami. Musimy ponownie zbudować poczucie solidarności i bycia razem. Jeśli się nam to nie uda, nie tylko nie odbudujemy państwa opiekuńczego, ale po prostu nie ruszymy z naszymi sprawami do przodu. Bez współpracy i zaufania nie przejdziemy bowiem od dzisiejszego etapu peryferyjnego kapitalizmu zależnościowego do etapu przynajmniej półperyferyjnego kapitalizmu inicjatywnego (tzn. takiego, który choć wciąż zależny od innych, to jednak coraz bardziej wybijający się na niepodległość ekonomiczną, choćby poprzez bycie inicjatorem zmian technologicznych, a nie ich biernym przyswajaczem). Marzy mi się w tym względzie porozumienie ponad podziałami, które wzorem szwedzkim pozwoliłoby się spierać o szczegółowe rozwiązania, ale nie podważało generalnie przyjętej linii strategicznej. No cóż, pomarzyć zawsze można...
Problemem jest taka konstrukcja wspólnoty, która pozwala na jej krytykę i nie wymaga bezwzględnego podporządkowania się. A jednocześnie sprzyja poczuciu więzi z innymi, solidarności, empatii i chęci korzystnej dla wszystkich współpracy. Stoimy przed zadaniem zbudowania takiej właśnie wspólnoty