Na początku ubiegłego stulecia w wyborach prezydenckich głosowało 4 na 5 Amerykanów. Z czasem frekwencja spadała i kiedy w 1996 roku Bill Clinton zapewnił sobie reelekcję, do urn poszło tylko 48% uprawnionych. W ostatnich wyborach parlamentarnych frekwencja wyniosła tylko 37%.
Główne przyczyny niskiej frekwencji w USA to konieczność rejestrowania się do głosowania oraz większościowa ordynacja, która sprawia, że w wielu stanach i okręgach z góry wiadomo, która partia zwycięży. "Mieszkam w Waszyngtonie, który jest okręgiem demokratycznym, i niezależnie od tego, co zrobię, wynik jest przesądzony" - mówi jeden z mieszkańców.
Za sprawą Baracka Obamy w wyborach prezydenckich 2008 i 2012 roku wyraźnie wzrosła frekwencja wśród ludzi młodych i czarnoskórych Amerykanów. Ponieważ niektóre komisje wyborcze były na to nieprzygotowane, wielu Amerykanów, aby oddać swój głos, stało po kilka godzin w kolejkach.