Lokalni politycy obawiają się, że nawet jedna trzecia wójtów, burmistrzów i prezydentów przegra przyszłoroczne wybory z powodu gniewu mieszkańców – poirytowanych ustawą śmieciową i sposobami jej wdrażania w życie.
Część samorządowców powinna poważnie zastanowić się nad uchwalonymi już stawkami za wywóz śmieci. W przyszłym roku – przy okazji wyborów lokalnych – mogą za to drogo zapłacić.
Jak wynika z sondażu Homo Homini dla DGP, ponad 60 proc. ankietowanych deklaruje, że nie poprze obecnie rządzących działaczy z powodu nowych stawek za wywóz odpadów. Badanie pokazuje też, że mieszkańcy spodziewają się wzrostu tych stawek. Oczekuje tego 47 proc. ankietowanych. Ponad 1/3 nie ma z kolei pojęcia, jak będą kształtowały się opłaty.
„Wyborcy nam tego nie wybaczą” – miał powiedzieć premier Donald Tusk lokalnym działaczom PO z Podlasia w trakcie zamkniętego spotkania w grudniu 2012 r. Miał na myśli stawki opłat za wywóz śmieci, które od 1 lipca samorządy nałożą na mieszkańców.

Wygląda na to, że obawy premiera były słuszne.

– Badania tylko potwierdzają moje obawy. Przypuszczam, że jakieś 30 proc. wójtów, burmistrzów i prezydentów przegra wybory przez ustawę śmieciową – mówi nam Wadim Tyszkiewicz, prezydent Nowej Soli.
Jego zdaniem samorządowcy zapłacą wysoką polityczną cenę za koncepcje, które w gruncie rzeczy swój początek mają w Brukseli. Polska musi bowiem osiągnąć odpowiednie poziomy recyklingu odpadów, by nie narazić się na sankcje finansowe ze strony UE. Ustawodawcy zależy też na tym, by śmieci przestały lądować na dzikich wysypiskach w lasach. Stąd pomysł, by od lipca za wywóz śmieci płacili wszyscy mieszkańcy oraz by gminne władze tego dopilnowały.
– Szwankuje polityka informacyjna w samorządach. A przecież w wielu miejscach za posegregowane śmieci zapłacimy mniej niż dziś, wiem to po swoim przykładzie – mówi Jadwiga Rotnicka, senator PO.
– Prowadzimy kampanie informacyjne, ale ludzie dalej nie rozumieją, że nie my to wymyśliliśmy. Ich to zresztą nie interesuje, bo samorządowcy są zawsze pierwsi do rozliczenia – twierdzi Wadim Tyszkiewicz. Dodaje, że lepsze zagospodarowanie śmieci (mniej na składowiska, więcej do recyklingu) musi kosztować i przed tym raczej nie ma ucieczki.
Jeszcze większe problemy samorządowcy mogą mieć w momencie, gdy nowy system zagospodarowania odpadów ruszy na dobre. Wczoraj Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową na przykładzie Warszawy i okolicznych gmin wskazał na zagrożenia płynące z nowych regulacji. W raporcie czytamy m.in., że:
● przyjęcie kryterium ceny jako kluczowego przy wyborze firm obsługujących Warszawę powodować będzie, że pod dużym znakiem zapytania stanie realizacja proekologicznych celów ustawy. Niskie ceny za wywóz i zagospodarowanie odpadów nie pozwolą na budowę nowych instalacji do odbioru i przerobu odpadów, zwiększy się zaś prawdopodobieństwo powstawania wokół miast dzikich wysypisk. – Gdy firma odbierająca śmieci z gospodarstwa domowego weźmie na siebie zarówno składowanie, jak i utylizację odpadów, wówczas można obawiać się, że zacznie składać je na dzikich wysypiskach, a ich utylizacja będzie fikcją – dodaje dr Bohdan Wyżnikiewicz, wiceprezes IBnGR. – A w warszawskich gminach ościennych właśnie niska cena była kluczowym kryterium oceny w rozstrzygniętych już przetargach – zauważa.
● kryterium ceny będzie prowadzić do problemów z wywiązywaniem się z poziomów odzysku określonych przez UE, a to z kolei spowoduje konieczność płacenia wysokich kar z tym związanych. Oznacza to, że nawet jeśli obecnie za gospodarkę odpadową płacić będziemy mniej, to w przyszłości koszty z nią związane mogą okazać się znacznie większe.
● nowy system odbioru odpadów w Warszawie zawiera mechanizmy ograniczające konkurencję rynkową i zwiększające ryzyko monopolizacji rynku w dłuższym okresie.

Ustawy, które pogrążały polityków i wywoływały wojny

Złe ustawy mogą przyczynić się do upadku rządów. Przekonała się o tym Margaret Thatcher, wprowadzając podatek gminny. Community Charge czy poll tax, jak nazywali go Brytyjczycy, był formą pogłównego: podatku płaconego od dorosłej osoby na rzecz władz lokalnych. Wprowadzony w 1989 r. w Szkocji, a w 1990 r. w Anglii i Walii uderzał po kieszeni 60 proc. wyborców. Straciły duże rodziny żyjące w małych domach, bo wcześniej podstawą opodatkowania była cena najmu domu. 200 tys. ludzi protestowało przeciw pogłównemu postrzeganemu jako wymierzone w biednych na londyńskim Trafalgar Square. 45 policjantów zostało rannych. Notowania Thatcher spadły dramatycznie i Żelazna Dama podała się do dymisji.

Kryzys argentyński na przełomie tysiącleci przebiegał spokojnie. Do końca 2001 r., gdy sytuacja zaczęła się pogarszać. Kiedy Argentyńczycy na przełomie listopada i grudnia ruszyli wypłacać pieniądze z bankomatów, minister finansów Domingo Cavallo wprowadził „corralito” – ograniczenie wypłat do 250 pesos. Na ulicach Buenos Aires i innych miast rozpoczęły się gwałtowne protesty z masowymi kradzieżami ze sklepów. 19 grudnia prezydent Fernando de la Rua ogłosił stan wyjątkowy, a dzień później podał się do dymisji, a wraz z nim minister finansów. Jego następca Adolfo Rodriguez Saa spędził na stanowisku tydzień.

Niepopularna reforma kosztowała też stanowisko premiera Japonii Yasuo Fukudę. Popularność jego rządu spadła w 2008 r. po wprowadzeniu reformy opieki zdrowotnej podnoszącej koszty niektórych usług i ściągającej opłaty z emerytur 75-latków i starszych. Przed szczytem G8, któremu premier miał przewodniczyć, parlament uchwalił wotum nieufności. Fukuda podał się do dymisji.

Historycznym przykładem jest meksykańska wojna domowa, zwana wojną o meksykańskie reformy. Kiedy liberalny rząd w 1857 r. uchwalił serię ustaw ograniczających majątek Kościoła, przeciwni reformom konserwatyści sięgnęli po broń. Czteroletnia wojna osłabiła kraj i doprowadziła do francuskiej interwencji.