Możliwie najlepsze relacje z Niemcami nie są celem, lecz narzędziem w realizowaniu polskich interesów narodowych. Tego powinniśmy się uczyć właśnie od naszych zachodnich sąsiadów - przyznaje w rozmowie z Maciejem Miłoszem profesor Stanisław Żerko.
prof. Stanisław Żerko historyk pracujący w Instytucie Zachodnim, ośrodku analitycznym zajmującym się Niemcami / Dziennik Gazeta Prawna
Magazyn okładka 22 września / Dziennik Gazeta Prawna
Stawia pan tezę, że w 1990 r. kanclerz Helmut Kohl użył wobec Polski szantażu. Rząd Tadeusza Mazowieckiego miał potwierdzić zrzeczenie się roszczeń reparacyjnych w zamian za potwierdzenie przez Berlin granicy na Odrze i Nysie. Jeśli tak było, to ile tak naprawdę warte jest pojednanie polsko-niemieckie?
Szukam bardziej precyzyjnego słowa niż szantaż. Może lepsza byłaby presja? A poważnie mówiąc, Kohl musiał być na początku 1990 r. bardzo zdesperowany, skoro publicznie próbował uzależnić uznanie przez Niemcy granicy na Odrze i Nysie od potwierdzenia przez Mazowieckiego wyrzeczenia się reparacji. Horst Teltschik, główny doradca Kohla, zapisał w dzienniku, który ukazał się zresztą w polskim przekładzie, że Kohlowi chodziło o „żądanie”.
Odnotował: „Polska musi zrezygnować z odszkodowań”. Połączenie tych dwóch kwestii było krytykowane przez niemiecką opozycję podczas debaty w Bundestagu 8 marca 1990 r. Polski rząd zignorował to, Kohl do tego nie wracał. Ten incydent odnotowali historycy polscy i niemieccy, ale mało kto o tym wie. Nie wchodząc w szczegóły – w okresie jednoczenia się Niemiec jedną z podstawowych trosk kanclerza było niedopuszczenie do podniesienia sprawy reparacji i odszkodowań za II wojnę.
Mamy rok 2017. Niedawno obchodziliśmy 70. rocznicę zakończenia II wojny światowej. Jaki sens ma dziś podnoszenie kwestii reparacji?
Nie rozumiem, dlaczego nie należy mówić o tym, że Polska została pozbawiona należnych jej od Niemiec reparacji. W imię poprawności politycznej? To sprawa elementarnej przyzwoitości.
Ale skoro Niemcy dziś powołują się na porozumienie w sprawie reparacji, które sięga czasów Bieruta, to dlaczego naciskali na rząd Mazowieckiego? Obawiali się, że tamta umowa może zostać podważona?
Niemcy już podczas rokowań w 1970 r. próbowali włączyć potwierdzenie rezygnacji z reparacji do traktatu PRL–RFN, ale strona polska uchyliła się od tego. Po 20 latach Kohl wrócił do tej kwestii. Jest raport korespondenta „Trybuny Ludu” w Bonn Daniela Lulińskiego o wypowiedziach kanclerza na briefingu 13 marca 1990 r., z zastrzeżeniem, że to „off the record”. Kohl powtarzał, że oczekuje, „aby w tych kwestiach rząd premiera Mazowieckiego ogłosił jednostronne oświadczenie” lub też, by szef polskiego rządu skierował do kanclerza „list z takimi zapewnieniami”. Uzasadniał to tak: „Znam Polaków, muszę być ostrożny i nie mogę zostawić sprawy reparacji na stole. Została ona tam pozostawiona 20 lat temu za czasów innych kanclerzy i znajduje się tam nadal”. Z tych słów jednoznacznie wynika, iż miał świadomość, że Warszawa mogłaby z powodzeniem podważyć znaczenie deklaracji rządu Bieruta z 1953 r. „Ponieważ traktat graniczny z Polską będzie miał charakter uregulowania pokojowego, załatwiającego sprawę granicy, to nie możemy jednocześnie zostawiać otwartej kwestii reparacji” – dodawał. Mówił, że mogłyby się do Niemiec zgłaszać kolejne państwa. Podkreślał, że jest „gotów do dalszej znacznej pomocy gospodarczej dla Polski. Rozumiem trudności rządu Mazowieckiego, ale sprawa reparacji musi zostać zdjęta ze stołu”.
Jaki rezultat może dać zerwanie tej poprawności politycznej? Rozumiem logikę prezesa Kaczyńskiego, który próbuje wywrócić stolik, a następnie zbudować nowy porządek, nowy ład. Pytanie, co z tego wyniknie i czy będzie korzystne dla Polski?
Odpowiem pytaniem na pytanie: A dlaczego w stosunkach polsko-niemieckich ma być to temat tabu? Niemcy wyrządziły nam ogromne straty materialne, zginęły miliony polskich obywateli. Pod tym względem byliśmy w Europie państwem najbardziej poszkodowanym. Proszę jednak zwrócić uwagę na jeszcze inny aspekt – wskutek wojny rozpętanej przez Niemcy Polska na niemal pół wieku została zdegradowana do roli satelity ZSRR, rozwijając się w niewydolnym systemie gospodarki socjalistycznej. Moskwa pozbawiła nas pomocy z tytułu planu Marshalla, pozbawiła nas też reparacji niemieckich. Musieliśmy podnosić kraj z ruin własnymi siłami. Do dziś ponosimy skutki tego zapóźnienia. To także konsekwencja rozpętanej przez Niemcy wojny. Dopiero na tym tle można ocenić, jak faryzejskie jest powoływanie się strony niemieckiej na wymuszone w 1953 r. na marionetkowym rządzie Bieruta wyrzeczenie się reparacji. Niemiecka hipokryzja bardzo się kłóci z narzucaną nam od 1990 r. narracją o pojednaniu. Za pojednaniową retoryką skrywał się daleki od partnerstwa, mocno asymetryczny charakter relacji między Polską a Niemcami.
Na czym polega ta asymetryczność?
Polska była dla Niemiec partnerem łatwym. To nam zależało, by relacje były jak najlepsze. Rząd w Berlinie wiedział, że bez trudności swój punkt widzenia może narzucić Warszawie. W najbardziej drastyczny sposób przejawiało się to w układach Niemiec z putinowską Rosją w sprawie Gazociągu Północnego, i to w dwóch wydaniach: Nord Stream 1 w 2005 r. i ostatnio Nord Stream 2. Deficyt asertywności był po polskiej stronie niemały.
Czy pana zdaniem rząd Beaty Szydło ma spójny plan w kwestii reparacji?
Rząd nie dysponuje ekspertyzami, z których wynikałoby, że reparacji można skutecznie dochodzić. Od początku byłem pod tym względem sceptyczny, a materiał przygotowany przez Biuro Analiz Sejmowych tylko mnie w tym utwierdził. Raziły mnie początkowe, cokolwiek buńczuczne wypowiedzi niektórych członków rządu, w tym premier.
Czy nie jest to przypadkiem kolejna symboliczna szarża ułanów na czołgi i wykazywanie się wyższością moralną, ale bez osiągania żadnych korzyści?
Tyle że nie chodzi o uzyskanie konkretnych płatności, a na pewno nie nastąpi to w dającym się przewidzieć terminie. Nie wiem, czym kierował się Jarosław Kaczyński, przypominając w wystąpieniu w Przysusze o reparacjach, których Polska nie dostała. Wbrew wielu komentatorom specjalizującym się w problematyce niemieckiej uważam, że dobrze się stało, iż sprawa ta w końcu zaistniała w przestrzeni publicznej. To taka „biała plama” III RP, problem zamiatany pod dywan tylko dlatego, by nie urazić zachodnich sojuszników. Ci ostatni zaś nie mieli żadnych skrupułów, by wykorzystywać skrajnie trudną pozycję negocjacyjną strony polskiej. Podniesienie sprawy reparacji otwiera nowe możliwości zwłaszcza w mądrej, rozsądnej polityce historycznej. Zwraca uwagę międzynarodowej opinii publicznej na skalę strat polskich podczas wojny i na sprawczą rolę Niemiec w tym zakresie.
Jak reagują na to Niemcy?
W jednym tylko numerze „Die Welt” z 14 września pojawiły się na ten temat trzy artykuły. Reakcje są często niebywałe. Często reaguje się złością, pojawiają się nieprzytomne zarzuty pod adresem polskiego rządu, sugeruje się nawet podważanie istniejącego ładu pokojowego. Ale to, paradoksalnie, pocieszające. Przypominając o niedotrzymanych reparacjach, nacisnęliśmy na czułą strunę. Współcześni Niemcy sięgają bardzo chętnie po argumenty etyczne, moralne, mówią o wartościach. A tu niespodziewanie Polacy obnażyli ich hipokryzję. Stąd ta złość. Ale jednocześnie wychodzą ciekawe rzeczy. Na łamach wspomnianego „Die Welt” z uznaniem przypomniano, że niedopuszczenie do negocjowania sprawy reparacji wojennych w 1990 r. – gdy ważyła się sprawa zjednoczenia – było „dyplomatycznym majstersztykiem” i wielkim osiągnięciem rządu Helmuta Kohla. Przy okazji, skoro poddałem krytyce ekspertyzę przygotowaną na zlecenie biura Sejmu RP, muszę odnotować, że jej niemiecki odpowiednik jest mocno naciągany i nieprzekonujący. Ale, powtórzę, większego znaczenia to nie ma, gdyż droga prawna wydaje się być zamknięta. Do trybunału w Hadze nie możemy się udać ze względów formalnych, bo Polska sama zastrzegła się, że nie poddaje się jurysdykcji tego sądu w przypadku spraw sprzed września 1990 r.
To co możemy ugrać?
Nie można w tej sprawie niczego forsować, by osiągnąć konkretne korzyści polityczne. Niektórzy członkowie rządu rozumieją to, np. wicepremier Jarosław Gowin. Z drugiej strony aktywizują się skrajnie antyniemieckie środowiska szeroko rozumianego obozu prawicy, ale ten „hardkorowy” nurt był zawsze obecny. Ci ludzie nie przyjmują do wiadomości, że Niemcy to nasz najważniejszy sąsiad, partner i sojusznik. Mam nadzieję, że kierownictwo obozu rządzącego kalkuluje na zimno. Dużym osiągnięciem będzie, gdy do przestrzeni publicznej za granicą trafi przekaz o autentycznej polskiej krzywdzie i źródłach polskiego zapóźnienia, co powinno być uwzględniane przy próbach narzucania Polsce niemieckich rozwiązań chociażby w sprawie przymusowej relokacji muzułmańskich imigrantów. Przy okazji proszę zwrócić uwagę, że od jakiegoś czasu zniknął problem „polskich obozów koncentracyjnych”.

A jak pan ocenia jakość debaty reparacyjnej w Polsce?
Reakcje polityków opozycji są zasmucające. Lider PO Grzegorz Schetyna zaczął straszyć, że przypominanie o niewypłaconych Polsce reparacjach może oznaczać podważenie przez Niemcy przynależności do Polski Ziem Zachodnich i Północnych. Wierzyć się nie chce, że to właśnie sprzyjająca Niemcom opozycja sięga po niemiecki straszak, przedstawiając naszych zachodnich sąsiadów jako utajonych rewizjonistów, gotowych w sprzyjającej sytuacji zakwestionować trwałość granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. To oczywiście absurd, Niemcy takich zamiarów nie mają, byłoby to zresztą złamaniem całej serii umów międzynarodowych, podpisanych przez Republikę Federalną, począwszy od Karty Narodów Zjednoczonych po polsko-niemieckie układy z lat 1990 i 1991.
Z drugiej strony ubolewam, że duża część polskich analityków i komentatorów traktuje przypomnienie o sprawie reparacji jako swoisty zamach na rzekomą idyllę w relacjach na linii Berlin – Warszawa. Jakiś rodzaj lęku i kompleksów, zaklinanie rzeczywistości, retoryka pojednaniowa i swoiste fetyszyzowanie stosunków polsko-niemieckich, przekonywanie, że celem samym w sobie jest troska, aby były one jak najlepsze, były typowe dla myślenia o naszym sąsiedztwie przez ostatnie dwudziestopięciolecie. Otóż nie: możliwie najlepsze relacje z Niemcami nie są celem, ale narzędziem w realizowaniu polskich interesów narodowych. Tego powinniśmy się uczyć właśnie od naszych zachodnich sąsiadów i sojuszników.