W tym tygodniu Geert Wilders, lider skrajnie prawicowej Partii Wolności (PVV) mającej najwięcej mandatów w parlamencie, ogłosił decyzję o wycofaniu się z koalicji rządzącej w Holandii. Oficjalnym powodem rozpadu sojuszu był spór dotyczący polityki imigracyjnej i azylowej. – Podpisałem się pod najbardziej surową polityką azylową, a nie pod upadkiem Niderlandów – stwierdził Wilders.
Polityk domagał się przyjęcia dziesięciopunktowego planu zakładającego radykalne ograniczenie imigracji. Przewidywał on wykorzystanie wojska do ochrony granic, zawracanie wszystkich osób ubiegających się o azyl już na granicy oraz zamknięcie ośrodków dla uchodźców. Wilders zaproponował także deportację przybyszów z Syrii, zawieszenie unijnych kwot relokacyjnych oraz wprowadzenie zakazu łączenia rodzin uchodźców już przebywających w kraju. Eksperci podkreślali, że wiele z tych propozycji narusza europejskie regulacje dotyczące praw człowieka oraz konwencję ONZ dotyczącą statusu uchodźców, której Holandia jest sygnatariuszem.
Celem fotel premiera
– Gdyby do upadku rządu nie doszło teraz, stałoby się to w ciągu najbliższych tygodni – powiedział Rob Jetten, lider liberalnej partii D66, który uważa, że pozostałe ugrupowania koalicyjne zostały „wzięte jako zakładnicy” przez Wildersa. Ten wielokrotnie atakował premiera Dicka Schoofa na forum parlamentu. Sprzeciwiał się m.in. jego obietnicy dotyczącej wsparcia Holandii dla Ukrainy oraz apelowi ministra spraw zagranicznych Caspara Veldkampa o ponowne przeanalizowanie przez UE umowy stowarzyszeniowej z Izraelem.
Schoof decyzję Wildersa nazwał „nieodpowiedzialną i niepotrzebną”. Ale we wtorek złożył na ręce króla Wilhema-Alexandra rezygnację swoją oraz swojego zaledwie 11-miesięcznego gabinetu. Pozostali ministrowie będą pełnić obowiązki w charakterze rządu tymczasowego do czasu przedterminowych wyborów, które najpewniej odbędą się w październiku. Wilders zapowiedział, że „w nadchodzących wyborach będzie walczył, aby uczynić PVV jeszcze silniejszą” oraz że jego „celem jest zostanie premierem”.
W politycznym krajobrazie Holandii, znanym z głębokiej fragmentacji (w parlamencie zasiada aż 15 partii), deklaracja Wildersa o opuszczeniu koalicji i walce o tekę szefa rządu to ruch ryzykowny. Już po zwycięstwie wyborczym w listopadzie 2023 r. trzej koalicjanci Wildersa zablokowali jego ambicje. Zgodzili się wejść do rządu tylko pod warunkiem, że kontrowersyjny lider Partii Wolności nie stanie na jego czele. W ramach kompromisu w skład gabinetu weszli przede wszystkim technokraci.
Sytuację Wildersa dodatkowo komplikuje malejące poparcie dla PVV, które obecnie plasuje się w granicach 20 proc., co jest porównywalne z wynikiem koalicji Partii Pracy i Zielonych, stanowiącej drugą siłę w parlamencie.
Przyczyny problemów Holandii
Holandia nie jest jedynym krajem, w którym w ostatnim czasie doszło do upadku rządu. W podobnej sytuacji były Francja, Niemcy czy Portugalia.
Armida van Rij z think-tanku Chatham House tłumaczy DGP, że kruchość rządów na Starym Kontynencie wynika często z problemów koalicyjnych. – Te rządy są z założenia słabsze, ponieważ nie przeszły przez rozbudowany proces negocjacji, który pozwalałby zbudować koalicję zdolną przetrwać kadencję – mówi. Podkreśla, że w ostatnich latach w Europie powstały też bardziej stabilne sojusze. – We Włoszech, Szwecji czy Finlandii nie pojawiły się na razie żadne poważne punkty zapalne ani kryzysy polityczne – twierdzi.
Nicholas Whyte z brukselskiej firmy doradczej APCO podkreśla, że przyczyny upadku rządów są w każdym kraju inne. Za kluczowy problem uważa jednak wzrost niestabilności w Europie i na świecie. – Uważam, że wciąż mierzymy się ze skutkami kryzysu gospodarczego z 2008 r. Przed jego wybuchem możliwa była regularna zmiana władzy między tradycyjną lewicą a tradycyjną prawicą w większości rozwiniętych demokracji – mówi. – Obecnie mamy natomiast sytuację, w której tradycyjna prawica i to, co zostało ze starej centrolewicy, tworzą wspólne koalicje przeciwko skrajnej prawicy — tak jest w Polsce, ale i np. w Belgii. Mamy do czynienia z całkowicie rozdrobnioną sceną polityczną, gdzie różne partie tworzą koalicje ze sobą nawzajem – dodaje.
Radykalizm mainstreamu
To właśnie wzrost znaczenia skrajnej prawicy i związane z nim przejmowanie narracji radykalnych ugrupowań przez partie politycznego mainstreamu przyczyniły się do niestabilności rządów w niektórych państwach europejskich, np. we Francji. Jak twierdzi Van Rij, rządzący decydują się na taki ruch, bo wierzą, że pomoże im to utrzymać poparcie wyborców. – Myślą: to przecież popularne poglądy, trafiają do wyborców, więc musimy je przejąć. W praktyce jednak jedyne, co osiągają, to mobilizacja elektoratu skrajnej prawicy – wyjaśnia.
Po wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2024 r., w których najwięcej głosów zdobyło Zjednoczenie Narodowe pod wodzą Marine Le Pen, prezydent Francji Emmanuel Macron rozwiązał parlament i zwołał przedterminowe wybory. – Plan zakładał, że w kampanii podejmie się merytoryczną debatę ze skrajną prawicą. Macron chciał w ten sposób zmusić swoich przeciwników do jasnego określenia ich stanowiska w kluczowych kwestiach. Zakładał, że pokona skrajną prawicę w walce na argumenty – mówi van Rij.
Nad Sekwaną zakończyło się to kolejnym sukcesem obozu Marine Le Pen. Jej ugrupowanie zdobyło ponad 29 proc. głosów, podczas gdy na Ensemble, czyli partię Macrona, zagłosowało 21 proc. Doprowadziło to do chaosu politycznego i szybkiego upadku mniejszościowego rządu premiera Michela Barniera, który powstał po wyborach – skrajna prawica i skrajna lewica zagłosowały bowiem za wotum nieufności wobec rządu w związku ze sporem o budżet (Barniera na stanowisku zastąpił w grudniu François Bayrou). Sytuacja we Francji powinna ustabilizować się po wyborach prezydenckich w 2027 r. Jak dotąd w sondażach prowadzi Jordan Bardella, nowa twarz Zjednoczenia Narodowego.
Zdaniem Whyte’a ugrupowania mainstreamowe nie powinny wzmacniać partii radykalnych. – Oczywiście trzeba zaakceptować demokratyczny wynik wyborów, ale przywódcy nie powinni mieć złudzeń, że tego typu działania w jakiś sposób pomagają ich własnej sprawie – uważa.
Z kolei ekspertka Chatham House przekonuje, że jeśli centryści poważnie myślą o powstrzymaniu skrajnej prawicy przed dojściem do władzy, muszą znacznie lepiej odpowiadać na realne obawy wyborców. Chodzi m.in. o kwestie związane z kosztami utrzymania czy sytuacją bezpieczeństwa na kontynencie. ©℗