Partię Pracy do sobotnich wyborów parlamentarnych w Australii prowadził premier Anthony Albanese, którego popularność jeszcze kilka miesięcy temu była rekordowo niska m.in. ze względu na wysokie koszty życia w tym kraju. Wiele wskazywało na to, że głosowanie wygra Koalicja, blok partii centroprawicowych pod wodzą Petera Duttona. Ten jednak stracił mandat, który sprawował od 24 lat, a wyborczy sukces odnieśli laburzyści.
Jako lider opozycji Dutton przyjął politykę inspirowaną ruchem MAGA. Wielokrotnie wychwalał prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa, nazywając go „wielkim myślicielem”. Kampania Koalicji w dużej mierze czerpała wzorce z polityki amerykańskiej Partii Republikańskiej pod rządami Trumpa – Dutton opowiadał się za znacznymi cięciami w sektorze publicznym i promował utworzenie rządowej jednostki inspirowanej kierowanym przez Elona Muska Departamentem Wydajności Państwa (DOGE). To nie spodobało się Australijczykom. Wzrost popularności Partii Pracy zbiegł się zresztą w czasie z wybuchem wojny handlowej i starciem Trumpa z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim.
Wyborcy stawiają na przeciwników Trumpa
Eksperci określają to zjawisko mianem „efektu Trumpa”. Występuje ono w wielu, choć nie wszystkich, wyborach — zwłaszcza w krajach blisko współpracujących ze Stanami Zjednoczonymi. „Polega ono na wzroście poparcia dla partii lewicowych lub centrolewicowych w wyborach krajowych. Czasami jednak wygrywa nie tyle sama partia, ile lider, który najmocniej sprzeciwia się Trumpowi lub uchodzi w oczach opinii publicznej za najlepiej przygotowanego do poradzenia sobie z jego administracją” – wyjaśnia think tank Council on Foreign Relations.
Zjawisko to po raz pierwszy ujawniło się na Grenlandii. Od początku swojej prezydentury Trump publicznie rozważał możliwość aneksji tego terytorium, niekiedy sugerując, że Stany Zjednoczone powinny przejąć wyspę siłą. Efekt? W marcowych wyborach zwyciężyli tam Demokraci, centrowa partia opowiadająca się za stopniowym uniezależnianiem się od Danii. Wielu wyborców uznało, że taki kierunek najlepiej przygotuje Grenlandię do obrony przed naciskami ze strony USA. Lider ugrupowania Jens-Frederik Nielsen wielokrotnie publicznie krytykował prezydenta Trumpa, określając go mianem „zagrożenia dla naszej politycznej niezależności”.
Podobnie było w Kanadzie, której Trump groził nie tylko wzrostem ceł, ale również włączeniem jej terytorium do USA jako 51. stan. Eskalacja napięć na linii Waszyngton-Ottawa doprowadziła do zwycięstwa urzędującej Liberalnej Partii Kanady w kwietniowych wyborach, choć od 2022 r. do zimy tego roku sondaże wskazywały na przewagę Partii Konserwatywnej.
Wyjątkiem Rumunia i Wielka Brytania
Z kolei w sobotnich wyborach w Singapurze dodatkowe miejsca w parlamencie zdobyła kierująca tym krajem od 1959 r. Partia Akcji Ludowej. Najlepszy od ponad dekady wynik – prawie 66 proc. głosów – przypisuje się obawom obywateli o skutki wojny handlowej wywołanej przez Trumpa dla kraju, który odgrywa kluczową rolę w wymianie towarów i usług między Chinami a Zachodem.
Efekt Trumpa nie zadziałał jednak w Rumunii, gdzie w niedzielę w I turze powtórzonych wyborów prezydenckich najwięcej głosów zdobył George Simion, zwolennik amerykańskiego przywódcy i ruchu MAGA. Nowemu trendowi wymknęła się także Wielka Brytania, w której w miniony czwartek odbyły się wybory lokalne. Do obsadzenia było ponad 1,6 tys. mandatów radnych. Najwięcej, bo aż 677, zdobyła skrajnie prawicowe ugrupowanie Reform UK Nigela Farage’a. Polityk, który był kluczową postacią w kampanii na rzecz wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, od wielu lat jest zwolennikiem polityki republikanina. Podczas jednego z wieców w lutym tego roku nazwał go „inspiracją”. Z tym, że partia Farage’a jak na razie odebrała głosy przede wszystkim brytyjskim konserwatystom. Przemawiając na wiecu w Durham, gdzie Reform UK zdobyła 65 z 98 miejsc w radzie, Farage stwierdził, że tegoroczne wybory „oznaczają koniec dwupartyjnej polityki”. – To początek końca Partii Konserwatywnej – powiedział. ©℗