Światowi przywódcy, którzy w przeszłości wykazywali się swobodnym stosunkiem do demokracji czy praw człowieka, poczuli, że w trakcie drugiej kadencji Donalda Trumpa na stanowisku prezydenta Stanów Zjednoczonych mogą jeszcze śmielej naruszać standardy. Wierzą, że nie spotka ich za to reakcja ze strony amerykańskiej administracji. Choćby dlatego, że forsują narrację podobną do tej, którą stosuje sam Waszyngton.
Zjawisko przybrało na sile
Trump nie jest pierwszym amerykańskim przywódcą, który toleruje kontrowersyjne działania partnerów. Jego poprzednik Joe Biden, który jeszcze w kampanii wyborczej w 2020 r. nazwał księcia Arabii Saudyjskiej Muhammada ibn Salmana „pariasem” w związku z oskarżeniami o zlecenie zabójstwa dziennikarza „The Washington Post” Dżamala Chaszukdżiego, już w lipcu 2022 r. witał się z nim „żółwikiem” podczas wizyty w saudyjskiej Dżuddzie. Udał się tam, by przekonać ibn Salmana do zwiększenia produkcji ropy naftowej, co miało przyczynić się do obniżenia rekordowo wysokich cen za baryłkę w pierwszych miesiącach wojny w Ukrainie.
Podobną strategię niejednokrotnie przyjmowała Unia Europejska. – Wystarczy przypomnieć słynną umowę migracyjną z Turcją z 2016 r. Jej zawarcie miało na celu zablokowanie napływu imigrantów z państw Bliskiego Wschodu do Europy. Prezydent Recep Tayyip Erdoğan był wtedy równie autokratycznym przywódcą co teraz – wskazywała w rozmowie z DGP prof. Monika Sus z Polskiej Akademii Nauk.
Eksperci podkreślają jednak, że za rządów Trumpa zjawisko to przybrało na sile, a sam republikanin nie tylko przymyka oko na tego typu działania, ale często wręcz je wspiera.
Walka z protestami
Prezydent Rwandy Paul Kagame, który mówił niedawno, że docenia „niekonwencjonalne” sposoby działania Trumpa i zgadza się z nim w wielu sprawach, zdecydował tuż po styczniowej inauguracji, kiedy prezydent USA opowiadał o planach przejęcia Grenlandii i Kanady, aby przyspieszyć rwandyjską inwazję na Demokratyczną Republikę Konga. Z kolei turecki przywódca niedługo po objęciu urzędu przez Trumpa wzmocnił wysiłki na rzecz pozbycia się opozycji. Pod koniec marca pod zarzutem m.in. kierowania grupą przestępczą i przyjmowania łapówek aresztowany został burmistrz Stambułu Ekrem İmamoğlu, główny rywal urzędującego przywódcy i dotychczasowy faworyt w zaplanowanych na 2028 r. wyborach prezydenckich. Adam Balcer z Kolegium Europy Wschodniej tłumaczył wówczas DGP, że postawa Erdoğana może znaleźć zrozumienie w USA. – W końcu władze Turcji mogą przekonać Trumpa, że są atakowane przez „lewaków”, których wspierają Europejczycy – mówił.
Mimo protestów, które przetaczają się przez ulice tureckich miast, prezydent USA podczas ubiegłotygodniowego spotkania ambasadorów w Białym Domu określił Erdoğana mianem „dobrego przywódcy”. Nie wspomniał przy tym o wydarzeniach, które wstrząsnęły tureckim społeczeństwem.
Na wsparcie ekipy Trumpa liczyć może też prezydent Serbii Aleksandar Vučić, który – podobnie jak Erdoğan – mierzy się z protestami obywateli. Do ich wybuchu doszło po katastrofie budowlanej na dworcu kolejowym w Nowym Sadzie z 1 listopada 2024 r., w której zginęło 15 osób. Demonstranci uważają, że to korupcja i zaniedbania ze strony Vučića doprowadziły do tragedii.
Vučić nie był w stanie ujarzmić protestów, które w marcu przybrały na sile, dlatego postanowił rozprawić się z wrogimi – jego zdaniem – organizacjami pozarządowymi, które otrzymywały środki od Agencji Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID). Władze swoje działania uzasadniły niedawnymi decyzjami amerykańskiej administracji. Kierujący Departamentem Wydajności Państwa (DOGE) Elon Musk wypowiedział bowiem USAID wojnę, twierdząc m.in., że fundusze, którymi dysponuje, były wydawane niezgodnie z interesami USA. W rezultacie setki pracowników agencji zostało zwolnionych lub odesłanych na przymusowe urlopy.
W marcu wywiad z Vučićem przeprowadził w Belgradzie Donald Trump Jr, najstarszy syn prezydenta USA. Serb podkreślał na antenie jego podcastu, że – podobnie jak amerykański przywódca – jest przeciwnikiem „liberalnego establishmentu z Waszyngtonu, Nowego Jorku czy Los Angeles” i przekonywał, że naloty na biura NGO-sów miały na celu wykorzenienie korupcji. Trump Jr. zachwycał się Vučićem, mówił, że kieruje się on „zdrowym rozsądkiem” i krytykował protestujących obywateli tego kraju.
Testowanie Ameryki
Premier Izraela Binjamin Netanjahu nie tylko zdecydował w ostatnim czasie o wznowieniu wojny w Strefie Gazy i ataków na Liban, obejmujących także obrzeża Bejrutu, ale również przyspieszył rozprawę z niezależnymi instytucjami państwowymi. Rząd podjął z jego inicjatywy decyzję o zwolnieniu Ronena Bara, dotychczasowego szefa Szin Betu, czyli izraelskiej służby wywiadowczej (na razie działanie to blokuje Sąd Najwyższy). „Bibi” tłumaczył swoją decyzję utratą zaufania do Bara. Być może kluczowy jest jednak fakt, że Szin Bet prowadzi dochodzenie w sprawie bliskich współpracowników Netanjahu w związku z m.in. wyciekiem tajnych dokumentów do zagranicznych mediów i aferą Katargate. Izraelski przywódca zaaranżował również głosowanie nad wotum nieufności dla prokuratorki generalnej Gali Baharav-Miary i doprowadził do uchwalenia ustawy zmieniającej sposób mianowania sędziów Sądu Najwyższego. Sposób, w jaki uzasadnia swoje postępowanie, łudząco przypomina narrację Trumpa o „walce z lewicowym deep state”.
W takiej sytuacji granice amerykańskiego zaangażowania w ochronę dotychczasowego porządku przetestować chcą Chiny. We wtorek tamtejsze wojsko rozpoczęło niezapowiedziane ćwiczenia militarne wokół Tajwanu, które mają na celu sprawdzenie, czy – a jeśli tak, to w jaki sposób – zareagują władze w Waszyngtonie. Sekretarz obrony Pete Hegseth podczas swojej pierwszej wizyty w Azji obiecał przeciwdziałać chińskiej agresji. Ale Tajwan obawia się, że w razie kryzysu Amerykanie, którzy dokonują obecnie rewolucji w swoim podejściu do międzynarodowych sojuszy, nie przyjdą wyspie z pomocą. ©℗