Wystarczyło dziewięć godzin rozmów w Dżuddzie, by w odbiorze części mediów Donald Trump z agenta Rosji znów zamienił się w szachistę 5D, który w sprytny sposób rozegrał Kreml.
Pierwsza teza była przesadzona, choć prorosyjski zwrot Trumpa był i pozostaje rzeczywistością, a rozbijanie jedności Sojuszu Północnoatlantyckiego i wspieranie prorosyjskich partii w Europie przez jego otoczenie pozostaje zagrożeniem dla Polski. Druga, czyli uznanie, że przymuszenie Ukrainy do warunkowej zgody na rozejm to nokaut zadany Władimirowi Putinowi, jest równie dużą przesadą, choć piłka znalazła się po stronie Kremla, a rosyjska niezgoda na wstrzymanie ognia pozwoli zakrzyknąć: „a korol-to gołyj”, „król jest nagi”.
Pytanie, co z tego. Na razie w wyniku burzliwych, całodniowych rokowań amerykańsko-ukraińskich udało się bohatersko zlikwidować problem, który stworzyła sama administracja Trumpa (z pewną pomocą Wołodymyra Zełenskiego). Jak w szmoncesie o facecie, który idzie do rabina z problemem mieszkaniowym, a ten każe mu sprowadzić do domu jeszcze i kozę. Gdy po tygodniu facet wraca, rabin radzi mu, by kozę z mieszkania usunął. Gdy tak się dzieje, okazuje się, że mieszkanie wcale nie jest takie małe. Otóż koza została właśnie wyprowadzona. Z komunikatu z Dżuddy wynika, że Ukraina zgodziła się wstrzymać ogień, o ile zgodzi się na to Rosja. To osiągnięcie ukraińskiej dyplomacji, bo pozwoli czarno na białym pokazać, kto jest w tym konflikcie agresorem, gdy Kreml ofertę odrzuci albo zacznie przy niej kombinować. Czyli pokaże coś, co za kadencji Joego Bidena żadnych wątpliwości na Zachodzie nie budziło.
Ukraińcy cieszą się też z odblokowania pomocy wojskowej. I to zapewnienie zostało uroczyście zapisane w komunikacie po saudyjskich rozmowach. Nie zapominajmy jednak, że chodzi o odblokowanie ostatnich 4 mld z wartego 61 mld dol. pakietu przyjętego jeszcze za Bidena. Zdominowany przez zwasalizowanych przez Trumpa republikanów Kongres nowych pakietów przyjmować jednak nie zamierza, bo – jak powiedział przewodniczący Izby Reprezentantów Mike Johnson – „nie ma na to apetytu”. Innymi słowy, Amerykanie zobowiązali się do wykonania przyjętych przez własny parlament przepisów. Fakt, że uznajemy to za wielki sukces zbiorowego wysiłku całego Zachodu – ukraińskich negocjatorów, co racjonalniejszych trumpistów, katalizującego amerykańsko-ukraiński reset Londynu, grona pomniejszych pomocników od Emmanuela Macrona po Andrzeja Dudę – świadczy, w jakim momencie się znaleźliśmy.
Najważniejsze „sprawdzam” po Dżuddzie wcale nie dotyczy Putina, jak sugerują jednym głosem Marco Rubio i Andrij Sybiha, negocjacyjni partnerzy i szefowie resortów dyplomacji. Złudzenia co do Putina mają tylko ci, którzy bardzo chcą je mieć. Ważniejsze „sprawdzam” dotyczy Trumpa. A konkretnie tego, co Biały Dom zrobi, gdy usłyszy twarde „niet”. A zwłaszcza co zrobi, gdy usłyszy – co zasugerował były deputowany Jednej Rosji Siergiej Markow – „tak, ale”, rozmywające koncepcję trwałego pokoju w dywagacjach o nieistotnych detalach, które amerykańskiego prezydenta znudzą po 30 sekundach. Odpuści sobie Kijów, zostawiając go Europejczykom, i zajmie się cłami na Kanadę albo cenami jajek? A może zaleje Ukrainę bronią i zmusi Putina do „pokoju poprzez siłę”?
Ukraińcy chcą wierzyć w ten drugi scenariusz, zgodnie z przedwyborczymi pomysłami Keitha Kellogga, który pośredniczy w codziennych kontaktach Kijowa i Waszyngtonu. Ufać, że przyjdzie czas na drugi etap i teraz to Putin doświadczy presji, jakiej jeszcze świat (poza Ukrainą) nie doświadczał. Takiej tezy da się dowieść cytatami z Trumpa czy antyrosyjskiego senatora Lindseya Grahama o „sankcjach jak diabli” i o tym, że w sumie Rosja też nie ma za wiele kart w ręku. Sceptycy mówią, że to myślenie życzeniowe, skoro jedyne ustępstwa, jakie Amerykanie dotychczas wykonali, to te wobec Rosji, a Rubio zapowiedział w rozmowie z Breitbartem, że Putin jest mu potrzebny do wielkiej rozgrywki z najważniejszym rywalem – Chinami. ©℗