Prezydent Donald Trump podjął decyzję o odtajnieniu wszystkich dokumentów dotyczących śledztw w sprawie zamachów na Johna Kennedy’ego, jego młodszego brata Roberta oraz pastora Martina Luthera Kinga.
To może być jedynie drobny ukłon w stronę emocji republikańskiego elektoratu, ale również element kampanii przeciwko instytucjom federalnym.
Prezydent Stanów Zjednoczonych John Fitzgerald Kennedy zginął w zamachu w Dallas w listopadzie 1963 r. Martin Luther King, charyzmatyczny lider ruchu na rzecz praw obywatelskich osób czarnoskórych, został zastrzelony w Memphis w kwietniu 1968 r. Dwa miesiące później w Los Angeles śmierć z rąk zamachowca poniósł Robert F. Kennedy – ubiegający się wówczas o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich. Te trzy wydarzenia wstrząsnęły w latach 60. ubiegłego wieku amerykańskim społeczeństwem i polityką. Z polskiego punktu widzenia to już tylko epizody zamierzchłej historii, ale w Stanach związane z nimi emocje i domysły są wciąż żywe. Czy prezydent Kennedy padł ofiarą komunistycznych wywiadów, czy raczej wewnętrznego spisku ludzi powiązanych z amerykańskimi służbami? Czy King, pod koniec życia coraz bardziej radykalny, został skutecznie „powstrzymany” na polecenie wszechmocnego szefa FBI J. Edgara Hoovera? I wreszcie – kto tak naprawdę stał za zamachem na młodszego z braci Kennedych? Pytania i niejasne tropy mnożyły się przez lata, na spekulacje w przestrzeni publicznej pozwalali sobie zarówno uznani eksperci, jak i domorośli miłośnicy teorii spiskowych, pojawiały się wątki mafijne, obyczajowe, a nawet dotyczące ingerencji z zaświatów lub Kosmosu. Część tych teorii to oczywiste absurdy. Jednak wersje oficjalne rzeczywiście mają pewne, najdelikatniej mówiąc, mielizny. Trudno się więc dziwić, że nie wierzy w nie (w całości lub w części) spory odsetek obywateli USA. A w niektórych przypadkach, np. Afroamerykanów pytanych o kulisy zamachu na pastora Kinga, nawet zdecydowana większość.
Sprawa dotyczy ikonicznych postaci strony przeciwnej
Dlatego decyzja Donalda Trumpa, by ostatecznie odtajnić wszystkie dokumenty dotyczące tych spraw, ma głęboki sens. Pewnie przyniesie ulgę niektórym potomkom zabitych, w tym na pewno bliskiemu współpracownikowi obecnego prezydenta i bratankowi JFK, Robertowi F. Kennedy’emu juniorowi. Trump wykazał się przy okazji dobrym wyczuciem spektaklu – chwilę po podpisaniu stosownego dokumentu nakazał, by długopis, którym się posłużył, przekazano właśnie w ręce RFK. Jednocześnie decyzję o odtajnieniu już skrytykował Jack Schlossberg, wnuk Johna Kennedy’ego, pisząc w mediach społecznościowych o wykorzystaniu jego dziadka „jako politycznego rekwizytu, gdy nie ma go tutaj, by mógł się bronić”. To zapewne skutek przekonania, że dokumenty śledztwa, przecież bardzo szeroko zakrojonego, mogą rzucić cień na same ofiary, niejako przy okazji ujawniając różne nieznane dotychczas szczegóły z ich życia, niekoniecznie chwalebne.
To republikańskiej administracji akurat nie będzie przeszkadzało, bo sprawa dotyczy ikonicznych postaci strony przeciwnej. Decyzja jest natomiast wygodna do przedstawiania jako deklaracja otwartości Trumpa i jego ekipy. I jak już wyraźnie widać, jest pozytywnie odebrana przez wszystkich ludzi – akurat w USA bardzo licznych, szczególnie w elektoracie republikańskim – którzy nieufnie podchodzą do instytucji federalnych oraz do kategorii „tajemnicy państwowej”, nie całkiem bezpodstawnie uznając ją za narzędzie rządowych manipulacji i maskowania ciemnych sprawek elit.
Donald Trump już przymierzał się do odtajnienia akt
Warto jednak pamiętać, że Trump już w swojej pierwszej kadencji przymierzał się do odtajnienia tych akt i pod naciskiem służb zrezygnował (ujawniono tylko część dokumentów, głównie mało istotnych). Zapewne jednak prezydent skorzystał wówczas z okazji, by samemu dowiedzieć się, co ciekawego kryją rządowe archiwa – przynajmniej w ogólnym zarysie. Nie jest więc wykluczone, że cel obecnej operacji wykracza poza chwilowy, populistyczny gest. To tłumaczyłoby, dlaczego pośród nawału innych spraw dotyczących fundamentów bieżącej polityki Trump poświęcił czas i uwagę kwestii – bądź co bądź – jednak historycznej. Teoretycznie jest bowiem możliwe, że w odtajnionych dokumentach rzeczywiście znajdzie się potwierdzenie jakichś nielegalnych i szokujących działań wysokich funkcjonariuszy rządu federalnego – jeśli tak, to prezydent i cały stojący za nim ruch zyskaliby świetne narzędzie w kampanii przeciwko amerykańskiemu „deep state”. Przy tym potwierdzenie jakiejś części domysłów dotyczących trzech słynnych zamachów nie tylko dałoby nowe paliwo zwolennikom wszystkich teorii spiskowych, lecz także zapewne zachwiałoby postawami przynajmniej części dotychczasowych przeciwników Trumpa i pokazało im, że instytucje państwowe mają wstydliwe sprawy na koncie, zaś wymierzona w nie ostra krytyka – realne podstawy. A to byłby kolejny, wymierny zysk polityczny prezydenta.
Teraz świat czeka na urzędników
Pozostaje nam wobec tego cierpliwie, ale czujnie czekać na ciąg dalszy. Pamiętajmy, że na razie jest tylko „kierunkowa” decyzja – teraz urzędnicy muszą ją przełożyć na odpowiednie procedury. Najpóźniej za kilka dni mamy poznać konkretny plan odtajniania dokumentów dotyczących śledztwa w sprawie śmierci prezydenta Kennedy’ego, a za kolejne 40 – pozostałych dwóch spraw. Potem pewnie upłynie jeszcze trochę czasu, aż owe plany zostaną wdrożone, a osoby zainteresowane (jak można mieć nadzieję, przede wszystkim profesjonalni historycy) przekopią się przez ogromną liczbę danych i przedstawią wnioski z tej kwerendy.
My, Polacy, możemy też czekać, aż naśladowcy Donalda Trumpa pojawią się w Londynie, na Downing Street 10, i odtajnią wreszcie pełną dokumentację dotyczącą okoliczności śmierci generała Władysława Sikorskiego. Ale to niestety bardzo mało prawdopodobne. ©℗