Na zachodniej Florydzie trwa szacowanie strat po przejściu huraganu Milton, który uderzył w półwysep jako huragan trzeciej kategorii w pięciostopniowej skali. Niósł ze sobą tornada oraz intensywne opady deszczu. Region Tampy nie mierzył się z tak potężnym żywiołem od ponad 100 lat. Jak mówił reprezentujący ten stan senator Marco Rubio, „scenariusz przypominał ten z najczarniejszych analiz”. Życie straciło co najmniej 10 Amerykanów, a straty materialne przekraczają 30 mld dol. Więcej niż co czwarty dom na Florydzie został pozbawiony prądu, w niedzielę dostępu do elektryczności nie miało jeszcze ponad 1 mln gospodarstw domowych w tym stanie.

Milton to drugi potężny cyklon, który pod koniec huraganowego sezonu uderzył w Stany Zjednoczone. We wrześniu Helene zdewastowała południowy wschód Ameryki, w tym Tennessee oraz Kentucky. To także drugi raz, kiedy klęska żywiołowa staje się przyczyną politycznych sprzeczek na finiszu kampanii prezydenckiej. Moment wykorzystuje kandydat republikanów do Białego Domu Donald Trump, który na wiecu w Michigan stwierdził, że „Harris wydała wszystkie miliardy przeznaczone dla Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego na mieszkania dla nielegalnych migrantów”. Z prawdą ma to niewiele wspólnego, podobnie jak rozpowszechniane przez sztab byłego prezydenta informacje, że poszkodowani przez huragan Amerykanie mogą liczyć na rządową pomoc nie większą niż 750 dol. na osobę.

Przy Miltonie na pierwszy plan wysunął się jednak spór między wiceprezydent i kandydatką demokratów Kamalą Harris a gubernatorem Florydy Ronem DeSantisem. Republikanin nie zgodził się na telefoniczną rozmowę z Harris, oskarżając ją o „wtrącanie się na siłę”. – W sprawach huraganów jako gubernator współpracowałem już z prezydentem Trumpem i z prezydentem Bidenem, żaden z nich nie robił na tym polityki. A Harris próbuje. Nie mam czasu na gierki – tłumaczył. Demokratka nazywała za to DeSantisa „samolubnym oraz nieodpowiedzialnym”, oskarżając swojego przeciwnika dokładnie o to samo, o co on oskarża ją, czyli „polityczne gierki”.

Obserwując te komentarze, urzędnicy i eksperci w USA załamują ręce nad „upolitycznieniem zarządzania kryzysowego”, zapewniając jednocześnie, że rząd robi co w jego mocy, a Floryda na huragan była przygotowana. Sama katastrofa naturalna nie powinna doprowadzić do politycznej zmiany na półwyspie. Faworytem wyborów w stanie jest tu Trump, który we wszystkich liczących się sondażach prowadzi nad Harris z bezpieczną przewagą. Jedno z październikowych badań ośrodka Siena wykazało nawet 14 pkt proc. dystansu między politykami. Republikanie czują się też pewni zwycięstwa w wyborach do Senatu na Florydzie, choć tu ich kandydat (Rick Scott) ma nad swoją rywalką (Debbie Mucarsel-Powell) przewagę mieszczącą się w ramach błędu statystycznego.

Za gubernatorstwa DeSantisa Floryda przestała być swing state (czyli stanem wahającym się wyborczo między partiami) i przeistoczyła w czerwony bastion (od koloru Partii Republikańskiej). W każdych kolejnych wyborach stan skręca coraz bardziej na prawo, a DeSantis idzie dalej ze swoimi konserwatywnymi reformami, skupiającymi się m.in. na sprawach kulturowych w edukacji (np. stanowa ustawa „Stop Woke”). Gubernator stracił jednak na popularności, gdy zdecydował się rzucić wyzwanie Trumpowi i ubiegał się o nominację republikanów w wyścigu o Gabinet Owalny. W partyjnych prawyborach szybko poległ, ale mimo kilku nieprzychylnych komentarzy pod adresem Trumpa w toku kampanii już się z nim pogodził.

Na Florydzie szans na podjęcie walki demokraci raczej nie mają. Na powtórzenie scenariusza z 2000 r., gdy rywalizacja między George’em W. Bushem a Alem Gore’em była tak zacięta, że przy wielkich kontrowersjach potrzeba była ponownie przeliczać głosy, nikt nie stawia. Tym bardziej że ostatnie dane z Florydy potwierdzają, że także tu widać negatywny dla demokratów trend obserwowany także w innych miejscach kraju – odpływ wyborców czarnoskórych oraz o pochodzeniu latynoskim. Z głośnego badania ośrodka Siena dla „New York Timesa” wynika, że w tym roku 15 proc. wyborców afroamerykańskich zamierza głosować na Trumpa. Byłby to jego zdecydowanie rekordowy wynik w tym segmencie elektoratu, bo w 2016 r. uzyskał w nim zaledwie 7 proc. głosów, a cztery lata później 9 proc. ©℗