Gdy o ósmej rano 20 stycznia 2021 r. Donald Trump na pokładzie śmigłowca Marine One opuścił Biały Dom, wielu obserwatorów odetchnęło z ulgą: wcześniej nie było to wcale tak pewne. Po wyborczej porażce ostatnie tygodnie jego prezydentury były skokiem w szaleństwo.

Republikanin zaprzeczał rzeczywistości, odciął się od doradców, postawił na ludzi ekscentrycznych czy wręcz dziwacznych. Jak ściągnięta nagle i nie wiadomo skąd prawniczka Sidney Powell, która przekonywała, że maszyny do głosowania zaprogramowano w Wenezueli, co miało pozwolić Joemu Bidenowi na sfałszowanie wyborów. Czy gotowy do każdego kłamstwa i każdej straceńczej misji Rudy Giuliani, w kontekście wyborów wzywający sprzed Białego Domu tłum do „rozstrzygnięcia przez walkę”.

Było bardziej strasznie niż śmiesznie. Na ulicach Waszyngtonu, miasta o powierzchni mniejszej niż Świnoujście, 20 stycznia było rozlokowane nawet 30 tys. uzbrojonych po zęby wojskowych. Dwa tygodnie wcześniej Trump próbował powstrzymać zatwierdzenie wyniku wyborów prezydenckich w Kongresie. Szturm na Kapitol skończył się pięcioma ofiarami śmiertelnymi, kongresmeni chowali się pod pulpitami, a człowiek bizon stanął za mównicą. Działo się to dlatego, że prezydent odmówił uznania wyborczej porażki, twierdząc, że doszło do szeroko zakrojonego oszustwa, choć nie umiał przedstawić na to jakichkolwiek dowodów. Feralnego 6 stycznia przez cztery godziny milczał, oglądając głównie telewizję. Szczęśliwie odpuścił i wbrew obawom demokratów władzę oddał pokojowo, choć nie pojawił się na zaprzysiężeniu następcy, co było pierwszym takim przypadkiem od 1869 r.

Gdy w niedzielę wieczorem dowiedzieliśmy się, że Biden nie będzie się ubiegał o reelekcję, przy zachowaniu wszystkich proporcji wielu komentatorów też mogło poczuć ulgę. Poprzedzające historyczną decyzję 25 dni, które upłynęły od feralnej dla demokraty debaty, były równie groteskowe. Prezydent podważał wiarygodność sondaży, bagatelizował presję Kongresu, podobnie jak Trump w kryzysie zawężał grono doradców, otaczał się głównie rodziną. Po prostu kwestionował rzeczywistość. Próby naprawienia wizerunku kończyły się żenująco, a oficjalne komunikaty drastycznie różniły się od półoficjalnych, przekazywanych mediom. Biały Dom na ponad trzy tygodnie znów zamienił się w oblężoną twierdzę, z dnia na dzień coraz bardziej pogrążając się w obsesji i desperacji. Znów udało się uniknąć najgorszego, ale Biden – który prawdopodobnie pozostanie na czele państwa do stycznia 2025 r. – w początek końca swojej kariery wszedł po prostu bez klasy.

Dwóch najstarszych prezydentów w historii USA połączyło oderwanie od rzeczywistości pod koniec ich rządów

O rezygnacji z reelekcyjnych ambicji nie poinformował w wystąpieniu, lecz za pośrednictwem komunikatu opublikowanego w internecie. Od czwartku do wtorku w ogóle nie pojawiał się publicznie, przebywał w swoim wakacyjnym domu w Delaware nad Atlantykiem. Takie zachowanie nie uchodzi mężowi stanu, jak przedstawiają go liberalne media czy politycy demokratów, nie wyznacza dobrych standardów. U Bidena nie widać już ognia czy entuzjazmu, od debaty to już lot na autopilocie, przez który demokraci sporo oddali walkowerem. Nie widać było ani wielkich starań, ani nawet pomysłu na kolejne miesiące. Symboliczną klamrą prezydentury Bidena będzie czwartkowe spotkanie w Waszyngtonie z premierem Izraela Binjaminem Netanjahu. Ten w ostatnich miesiącach nie tyle odrzucał, ile torpedował jakiekolwiek inicjatywy polityczne Białego Domu, zmierzające do zakończenia wojny o Gazę. Z którym Biden nie czuje chemii co najmniej od czasów Baracka Obamy, gdy Izraelczyk wkładał kij w szprychy przy negocjacjach dotyczących międzynarodowego układu nuklearnego z Iranem. I który – to najważniejszy punkt – jest po prostu zbrodniarzem wojennym. Biden, tyle mówiący o wartościach, demokracji i prawie międzynarodowym, jednak przyjmie go w Białym Domu.

Przez lata prezydentury Trumpa i Bidena Biały Dom utracił wiele ze swojego majestatu. Widać to w sondażach, uśredniony poziom zaufania dla Bidena jest niższy niż 40 proc., a odchodzący Trump miał tylko nieco wyższe notowania. Oczywiście prezydencka rezydencja nigdy nie była miejscem krystalicznym, naturalnie mnóstwo było tu ludzi śliskich i egotyków, PR-owców, którzy przekonują, że da się zakryć czy zakrzywić wszystko, a każdy problem da się przeboksować. Dwóch najstarszych prezydentów na urzędzie w historii USA przyniosło jednak coś więcej – oderwanie od rzeczywistości (Trump bardziej, Biden mniej) niczym z opowieści o krajach despotycznych, jak z „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego. I to, że przekonanie o konieczności kontynuacji własnej misji czy lojalność wobec władcy i lęk przed jego gniewem dominują nad zdrowym zarządzaniem państwem. Na dłuższą metę, w połączeniu z kryzysem instytucjonalnym, który w pełni objawił się trzy i pół roku temu podczas szturmu na Kapitol i ostatnio przy okazji zamachu na Trumpa, to przepis na katastrofę. Szczęśliwie do tej pory na ostatniej prostej zawsze działały bezpieczniki. Tym możemy się pocieszać, choć lepiej byłoby nie żyć w wiecznym napięciu, że zaraz dojdzie do implozji. ©℗