– Nic nie mogło nas tak zjednoczyć jak próba zamachu na 45., a wkrótce 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych – tak podsumował nastroje wśród republikanów kongresmen Mark Alford podczas konwencji w Milwaukee, na której Donald Trump oficjalnie został kandydatem partii do Białego Domu. Obecni na miejscu reporterzy donosili, że atmosfera wokół nominata, który zaledwie kilka dni wcześniej uszedł śmierci, przypomina dzisiaj religijne uniesienie: wśród delegatów słychać było głosy o „dotyku Boga”, „interwencji niebios” i „otarciu się o męczeństwo”. – Diabeł wkroczył do Pensylwanii, trzymając w ręku broń. Ale amerykański lew stanął na nogi i zaryczał! – emocjonował się senator Tim Scott. Nabożny klimat otaczający Trumpa chyba najbardziej udzielił się zaproszonemu do wygłoszenia modlitwy pastorowi. Duchowny dał na scenie krótki popis swoich umiejętności komicznych, naśladując charakterystyczny sposób mówienia i gestykulację eksprezydenta, i zebrał oklaski tłumu. – Tak was pobłogosławię, że będziecie zmęczeni od bycia błogosławionymi – żartował.

Sam Trump wydawał się odmieniony. Nie przeszedł od razu do ofensywy, jak zazwyczaj podpowiada mu instynkt polityczny. Nie oskarżał demokratów o rozkręcenie nagonki, która skończyła się wycelowaniem w niego lufy karabinu, ani nie sugerował, że rozkaz poszedł „z góry”. Zamiast zaatakować oponentów ciosami poniżej pasa uderzał w koncyliacyjne, wielkoduszne tony. W rozmowie z „Washington Examiner” przyznał, że od czasu zamachu ma inną perspektywę. – To szansa, aby zjednoczyć cały kraj, a nawet cały świat – podkreślił. Trudno jednak wierzyć w szczerość tych zapewnień – z doniesień medialnych wynika, że to świadoma strategia wykoncypowana w kręgu najbliższych doradców eksprezydenta: w miejsce wściekłego Trumpa przypuszczającego na demokratów bezlitosne ataki za podżeganie do przemocy miał się pojawić Trump życzliwy, który w obliczu tragedii chce łączyć zwaśnione strony. A przede wszystkim pozyskać niezdecydowanych wyborców, których na co dzień odstręczają jego brutalne zagrywki, autorytarne zapędy i narracje spiskowe.

Nikt już nie podskoczy

Po szturmie na Kapitol 6 stycznia 2021 r., w którym Trump odegrał rolę prowokatora, mogło się wydawać, że jego przywództwo w partii się chwieje. Republikańscy notable, spokojni o losy swojej reelekcji, wprost obwiniali go o wzniecenie zamieszek. Lider republikanów w Senacie Mitch McConnell z parlamentarnej mównicy oświadczył, że tłum, który zaatakował budynek Kongresu, działał „wedle życzeń i instrukcji swojego prezydenta”, zaś utrudnianie demokratycznej zmiany władzy nazwał „haniebnym sprzeniewierzeniem się obowiązkom”. Również ówczesny spiker Izby Reprezentantów Kevin McCarthy publicznie przyznawał, że eksprezydent przynajmniej częściowo ponosi odpowiedzialność za atak. Większość republikanów powstrzymała się przed otwartym krytykowaniem Trumpa, w ostrożnych słowach sygnalizując swój dystans lub ograniczając się do potępienia przemocy. Prywatnie niemal każdy mówił, że nie chce mieć już z nim nic wspólnego.

Około 10 proc. Amerykanów zaakceptowałoby użycie siły, aby uniemożliwić Donaldowi Trumpowi objęcie prezydentury po raz drugi. Z kolei 7 proc. dopuściłoby przemoc, żeby ponownie osadzić go w Białym Domu

Dziś 82-letni McConnell szykuje się na emeryturę, a McCarthy błąka się na politycznym marginesie, od kiedy w październiku 2023 r. najzagorzalsi trumpiści w izbie doprowadzili do wysadzenia go ze stanowiska. Wszyscy, którzy kiedykolwiek rzucili byłemu prezydentowi wyzwanie, wygłosili na jego temat negatywny komentarz albo nie dość żarliwie bronili go w telewizji, teraz chóralnie deklarują lojalność. Przez scenę konwencji w Milwaukee przetoczyła się cała parada niedawnych rywali, którzy odłożyli na bok przeszłe konflikty oraz własne ambicje, ukorzyli się przed Trumpem i zaczęli go głośno wychwalać. Senator J.D. Vance, który na początku kariery politycznej uważał go za „Hitlera Ameryki”, z czasem stał się tak gorliwym zausznikiem patrona ruchu Make America Great Again (MAGA), że dochrapał się od niego oferty startu na wiceprezydenta. Vance wciela się dzisiaj w rolę bulteriera, wypełniając próżnię, która powstała po tym, jak Trump postanowił zaprezentować wyborcom nową, łagodniejszą twarz. Krótko po strzelaninie w Pensylwanii wprost wskazał demokratów jako winnych. „Główne założenie kampanii Bidena sprowadza się do tego, że prezydent Donald Trump to autorytarny faszysta, którego trzeba za wszelką cenę zatrzymać. Taka retoryka bezpośrednio doprowadziła do próby zamachu” – napisał na platformie X. Sobotnia strzelanina zneutralizowała nawet aktywistów antyaborcyjnych, z którymi eksprezydent znalazł się w ostatnim czasie na kursie kolizyjnym. Przed konwencją zapowiadali oni, że będą walczyć o to, aby partia przyjęła federalny zakaz przerywania ciąży jako swoje oficjalne stanowisko, ale ostatecznie odpuścili, akceptując linię Trumpa, zgodnie z którą regulacje w tej kwestii powinny leżeć w gestii stanów.

Republikanie, którzy nie ugięli się przed liderem MAGA, mają dziś na prawicy status pariasów. Niektórzy przegrali walkę o reelekcję – jak Liz Cheney, która określała Trumpa jako „niebezpiecznego” i „niezrównoważonego”, a swoim kolegom zarzucała zaczadzenie kultem jednostki. Inni, jak kongresmen Adam Kinzinger, zrezygnowali z ubiegania się o kolejną kadencję ze świadomością, że protrumpowscy kontrkandydaci pożarliby ich w partyjnych prawyborach.

Cyfry po przecinku

Od katastrofalnego występu prezydenta Joego Bidena w debacie prawie wszystkie sondaże dają prowadzenie faworytowi republikanów. Po sobotnim ataku notowania tego drugiego podskoczyły jeszcze średnio o 2 pkt proc., choć różnica między kandydatami pozostaje niewielka. Co najważniejsze, Trump jest obecnie górą w większości wahających się stanów, które w wyborach z 2020 r. minimalną przewagą zgarnął Biden, jak Arizona, Nevada, Georgia czy Wisconsin. W Pensylwanii i Michigan, w których cztery lata temu również wygrał nominat demokratów, rywalizacja jest tak zacięta, że o wyniku mogą rozstrzygnąć cyfry po przecinku.

Na dodatek w pierwszym dniu konwencji sąd federalny na Florydzie usunął jedną z praktycznych przeszkód na drodze Trumpa do prezydentury. Umorzył sprawę nielegalnego przechowywania tajnych dokumentów wyniesionych z Białego Domu. W uzasadnieniu orzeczenia stwierdził, że powołanie specjalnego prokuratora, Jacka White’a, do zbadania zarzutów przeciwko byłemu prezydentowi naruszyło konstytucję (chodziło m.in. o brak podstawy ustawowej i zatwierdzenia jego mianowania przez Senat). Proces prowadziła nominowana w 2020 r. przez Trumpa sędzia Aileen Cannon. W praktyce jej decyzja oznacza, że oprócz sprawy zapłaty gwieździe porno za milczenie, którą sąd stanowy w Nowym Jorku zakończył wyrokiem skazującym, eksprezydent może nigdy nie odpowiedzieć za zarzucane mu naruszenia na szczeblu federalnym.

Była to już jego druga w tym miesiącu wygrana sądowa. 1 lipca Sąd Najwyższy sześcioma głosami do trzech uznał, że Trump nie może być ścigany za torpedowanie zmiany warty w Białym Domu po przegranych wyborach z 2020 r. Zdaniem konserwatywnej większości immunitet karny przysługujący byłym szefom administracji obejmuje wszelkie działania podejmowane w ramach pełnienia urzędu. To, że Trump naciskał na Departament Sprawiedliwości, aby odwrócił on niekorzystny dla niego wynik głosowania, w myśl orzeczenia było więc aktem urzędowym, podlegającym konstytucyjnej ochronie. To samo dotyczy np. namawiania wiceprezydenta Mike’a Pence’a, by jako przewodniczący Senatu nie dopuścił do oficjalnego zatwierdzenia zwycięstwa kandydata demokratów. Sprawa ingerencji w wybory wróci teraz do sądu okręgowego, co oznacza, że proces na pewno nie rozpocznie się w tym roku. A jest też całkiem możliwe, że w ogóle do niego nie dojdzie – jeśli Trump pokona Bidena, to wyznaczy nowego prokuratora generalnego (który będzie mógł dążyć do zamknięcia sprawy) albo jako prezydent ułaskawi samego siebie.

Furie mniejszości

W okresach wewnętrznych drżeń komentatorzy w USA lubią przypominać słowa politologa Richarda Hofstadtera, który 60 lat temu w klasycznym już eseju „The Paranoid Style in American Politics” pisał, że „o ile życie polityczne w Ameryce nie było dotknięte ostrymi odmianami konfliktu klasowego, o tyle raz za razem staje się areną wyjątkowo wściekłych umysłów”. Choć agresywny fanatyzm istnieje po obu stronach ideologicznego spektrum, to wówczas był domeną skrajnej prawicy uosabianej przez ruch Barry’ego Goldwatera, który – łącząc drapieżny indywidualizm i ultrakonserwatyzm obyczajowy z apokaliptyczną manią – demonstrował, „ile kapitału politycznego można uzyskać z animozji i furii małej mniejszości”. „Nazywam to paranoicznym stylem, bo żadne inne określenie nie oddaje tak adekwatnie rozgorączkowanej przesady, podejrzliwości i spiskowej wyobraźni, które mam na myśli” – tłumaczył Hofstadter.

Nigdzie nie widać tej zasady tak jaskrawo jak w mediach społecznościowych. Ledwie postrzelony Trump opuścił scenę w eskorcie agentów Secret Service, a już posty wyjaśniające, że atak został ukartowany, zyskiwały miliony lajków. Na lewicy wyznawcy koncepcji o ukrytych machinacjach elit opisywali zamach jako operację pod fałszywą banderą, która miała stworzyć wrażenie, że nominat republikanów jest niezniszczalny, a w efekcie wzmocnić jego szanse na reelekcję. Prawicowi influencerzy i politycy snuli zaś teorię, że służby świadomie przeoczyły napastnika. Tak sądzi m.in. Elon Musk, który w jednym z ponad 100 wpisów zamieszczonych na platformie X po zamachu ogłosił też, że popiera kandydaturę Trumpa na prezydenta. Prawicowe sympatie przedsiębiorcy były znane od dawna, ale po raz pierwszy wykorzystał on swoje śledzone przez 190 mln osób konto jako tubę do agitacji politycznej.

Niektórzy tropiciele spisków – jak republikański kongresmen Mike Collins – wprost stwierdzili, że instrukcja przeprowadzenia zamachu musiała przyjść z administracji Bidena. W alternatywnej wersji zleceniodawcą było deep state, czyli podziemne państwo, które przy poklasku Białego Domu zwalcza faworyta republikanów, od kiedy ten po raz pierwszy wystartował w wyścigu o prezydenturę. „Nie myślcie, że to ostatnia próba zabicia Trumpa. Podziemne państwo nie ma teraz innego wyjścia” – napisał jeden z użytkowników portalu ruchu MAGA Patriots.Win.

Służbom wciąż nie udało się ustalić, co popchnęło młodego chłopaka z przedmieścia, wychowanego w rodzinie z klasy średniej, do pociągnięcia za spust. To, co wiadomo o nim do tej pory, nie pasuje do profilu ideologicznego ekstremisty. W przeciwieństwie do wielu domorosłych terrorystów 20-letni Thomas Crooks nie zostawił manifestu ani śladów w mediach społecznościowych, które dawałyby jakąś wskazówkę, że planuje atak, albo wyjaśniały, dlaczego to zrobił. Choć figurował w wykazie wyborców Partii Republikańskiej, jego poglądy polityczne nie są bliżej znane. Wprawdzie nosił koszulkę z logo Demolition Ranch, popularnego kanału na YouTubie skupiającego miłośników broni, ale można tam znaleźć filmiki o tym, jak strzelać, a nie radykalne pogadanki propagandowe. W Secret Service trwa też wewnętrzne dochodzenie, które ma odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że Crooks w biały dzień wspiął się na dach, z którego miał w polu widzenia całą scenę, i mógł swobodnie wycelować prosto w eksprezydenta. Eksperci podkreślają, że zabezpieczenie budynków wokół miejsca takich zgromadzeń jak wiece polityczne jest kluczowe – mieszkańcy powinni zostać ewakuowani lub należy wysłać na miejsce mundurowych.

Cień roku 1968

Niezależnie od motywów działania Crooksa wielu analityków uważa, że społeczeństwo znalazło się w momencie tak głębokiego pęknięcia, iż groźba przemocy na tle politycznym jest dziś najpoważniejsza od pokoleń. Zwłaszcza że żyjemy w dobie błyskawicznego rozprzestrzeniania dezinformacji przez fałszywe konta społecznościowe, deepfaki i obrazy generowane przez sztuczną inteligencję. „W warunkach skrajnej polaryzacji nie ma już gry między wyborczymi przeciwnikami. Zamiast tego zaczyna się mordercza walka, w której ludzie wierzą, że wygrana drugiej strony będzie śmiertelnym zagrożeniem dla ich wartości i samego istnienia kraju” – powiedział magazynowi „Foreign Affairs”, Robert Lieberman, politolog z Johns Hopkins University.

Trudno wykluczyć scenariusz, w którym próba zastrzelenia Trumpa jeszcze mocniej podzieli już i tak kipiących od wzajemnych pretensji i uraz Amerykanów. – Boję się, że wydarzy się coś podobnego do ataku z 6 stycznia – mówił w CNN Ian Bremmer, szef Eurasia Group, firmy konsultingowej zajmującej się oceną ryzyka politycznego.

Według czerwcowego badania przeprowadzonego przez Roberta Pape’a, politologa z Uniwersytetu w Chicago, ok. 10 proc. osób zaakceptowałoby użycie siły, aby uniemożliwić Donaldowi Trumpowi objęcie prezydentury po raz drugi. Z kolei 7 proc. dopuściłoby przemoc, żeby ponownie osadzić go w Białym Domu. Dlatego niektórzy eksperci sięgają nawet po porównania z naznaczonym serią brutalnych wstrząsów rokiem 1968. Wydarzyły się wtedy zamachy na Martina Luthera Kinga i Roberta F. Kennedy’ego, zamieszki rasowe i burzliwe protesty przeciwko wojnie w Wietnamie. Sondaż ośrodka Marist Poll z maja ujawnił, że 47 proc. ankietowanych uznaje za prawdopodobny wybuch wojny domowej w najbliższych latach. ©Ⓟ