28 czerwca Iran wybiera nowego prezydenta. Główna zagadka brzmi: po co tak naprawdę startuje umiarkowany kandydat Masud Pezeszkian.
„Do wyborów potrzebni są wyborcy… i mój palec wskazujący” – kpił satyryk w czasach „realnego socjalizmu”, słusznie sugerując mało demokratyczny (oględnie mówiąc) charakter teatrzyku, który organizowały ówczesne władze, a który miał z grubsza przypominać procedury stosowane w krajach naprawdę demokratycznych. Tamten bonmot przypomniał mi się w związku z wyborami prezydenckimi w Iranie, bo podobieństw z sytuacją w PRL jest sporo. Przede wszystkim organy, które są wyłaniane w drodze powszechnych wyborów, wcale nie są najważniejsze. Realną władzę ma bowiem Najwyższy Przywódca, zwany też Najwyższym Prawnikiem Muzułmańskim, czyli, powiedzmy, irański odpowiednik pierwszego sekretarza KC PZPR. Tyle że ta partia nie jest świecka. To właśnie palec wskazujący pierwszego z ajatollahów ma kluczowe znaczenie w tych wyborach: po pierwsze: dlatego, że to z pomocą tego narządu została stworzona lista kandydatów na urząd prezydenta. Po drugie: nikt poważny w Iranie nawet nie próbuje sobie wyobrazić, by wybrany przez naród prezydent mógł potem zrobić cokolwiek wbrew Najwyższemu Przywódcy.
Ustabilizować łajbę
Mimo to przesadą byłoby twierdzenie, że te wybory nie są istotne. Są, i to o wiele bardziej niż nasze w czasach PRL. Mechanizmy selekcji kandydatów i ich zachowania przedwyborcze to już pierwszy ważny pakiet informacji o tym, co dzieje się w irańskiej elicie władzy. Zachowania społeczeństwa, czyli zarówno rozkład głosów, jak i skala absencji, to z kolei znak, na ile silna jest baza owej elity. Rezultat wyborczy będzie w końcu ważny z jeszcze jednego powodu – może mocno wpłynąć na grę o schedę po ajatollahu Chameneim, czyli aktualnym Najwyższym Przywódcy. A stawką jest nie tylko ogromny prestiż (poprzednim piastunem tej funkcji był sam ajatollah Chomeini, przywódca islamskiej rewolucji, która obaliła szacha), lecz także wielki zakres realnej władzy, tak formalnej, jak i nieformalnej (obejmuje on nie tylko sprawy duchowe i religijne, lecz także m.in. przemysł, edukację i media, a także politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, w tym nadzór nad programem nuklearnym i wieloma strukturami odpowiedzialnymi za działania wojskowo-wywiadowcze).
Sayyid Ali Hosseini Chamenei nieco ponad dwa miesiące temu skończył 85 lat. Cały Iran oczywiście życzy mu jak najdłuższego życia, ale wiadomo, że Allah może go wezwać do siebie w każdej chwili. Za dosyć naturalnego następcę (którego awans w dość zgodnej opinii specjalistów stabilizowałby system) uważany był do niedawna Ebrahim Ra’isi, dotychczasowy prezydent, ale po katastrofie jego helikoptera wakat pojawił się za jednym zamachem i na fotelu prezydenckim, i w bodaj jeszcze istotniejszej roli delfina.
Irańską łódką groźnie zakołysało. I to w niebezpiecznych okolicznościach. Gospodarka jest w straszliwym kryzysie (40 proc. inflacji, drastyczny spadek siły nabywczej ludności), narasta międzynarodowe napięcie wokół irańskiego programu nuklearnego, a jednocześnie Teheran próbuje ucieczki do przodu poprzez zacieśnianie strategicznych więzi z Rosją i hybrydowe działania „pod cudzą flagą” (Huti na Morzu Czerwonym, Hamas w Palestynie i Hezbollah w Libanie, szyickie milicje w Iraku i Syrii). A jednocześnie stara się układać z Chinami (ich wzmożone zakupy irańskiej ropy to kluczowy czynnik zapobiegający ostatecznemu krachowi ekonomicznemu) i normalizować relacje przynajmniej z niektórymi sunnickimi sąsiadami.
Nikomu nie trzeba chyba tłumaczyć, jakie komplikacje i ryzyko rodzi w takiej sytuacji kryzys personalny na szczytach władzy. W tym kontekście warto odnotować, że akurat w tym roku skończyła się na dokładkę ośmioletnia kadencja Zgromadzenia Ekspertów – złożonego z duchownych szyickich ciała, odpowiedzialnego za wybór Najwyższego Przywódcy. Nowy skład wskazano w wyborach powszechnych w marcu. Oczywiście zadbano o to, by ten istotny organ był zdominowany przez konserwatów.
Wierni żołnierze reżimu
Gdy zginął Ra’isi, gotowość startu w przedterminowych wyborach prezydenckich zadeklarowało ponad 80 osób. Szybką selekcję kandydatur, zgodnie z irańską konstytucją, przeprowadziła Rada Strażników – organ złożony z 12 prawników, z czego sześciu nominowanych zostało przez Najwyższego Przywódcę, a sześciu kolejnych wybranych przez Madżlis (czyli jednoizbowy parlament), ale wyłącznie spośród osób wskazanych przez szefa władzy sądowniczej, nominowanego – tak, jakżeby inaczej – osobiście przez Najwyższego Przywódcę. Tak działa tutaj ów „palec wskazujący”. Notabene Rada Strażników zatwierdzi też kandydatury w wyborach do Zgromadzenia Ekspertów.
To gremium najwierniejszych z wiernych ostatecznie dopuściło do startu w wyścigu prezydenckim sześciu kandydatów. Wśród oficjalnych warunków było posiadanie irańskiego obywatelstwa, „nieskazitelna historia pobożności i wierności Republice Islamskiej”, a także wybitne zasługi na polu politycznym i religijnym. Trzeba też, zdaniem Rady, być mężczyzną (choć niektórzy prawnicy i duchowni upierają się, że konstytucja nie zabrania startu kobietom). Sito było gęste: zdyskwalifikowano nawet byłego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada.
Piątka spośród dopuszczonych ma opinię twardogłowych radykałów. Listę otwiera obecny przewodniczący Madżlisu, Mohammad Baqir Qalibaf. Ma 62 lata, doktorat z geopolityki, jeszcze podczas wojny z Irakiem dał się poznać jako dzielny żołnierz i utalentowany dowódca, a potem sprawny burmistrz Teheranu oraz tyleż brutalny, ile zręczny i skuteczny szef policji. To będzie już trzeci jego start w wyborach prezydenckich. Kolejny kandydat to Sajed Dżalili, lat 58 – także weteran wojenny (stracił część nogi jako młody chłopak w walce o Basrę) i doktor (nauk politycznych), zaufany współpracownik i doradca ajatollaha Chameneiego, wieloletni dyplomata reżimu (m.in. negocjował kwestie nuklearne jako sekretarz Rady Bezpieczeństwa Narodowego), przejściowo także wiceminister spraw zagranicznych i nauczyciel akademicki. Lubi publicznie podkreślać swój szacunek dla ustroju teokratycznego. Do walki o prezydenturę też przymierzał się już parę razy, a jego kontrpartner w rozmowach o irańskim programie jądrowym William Burns (obecnie szef CIA) wspominał Dżaliliego jako „gościa o krzywym uśmiechu, który zamiast mówić o niewygodnych konkretach robił nam przydługie wykłady o historii i kulturze Iranu”, i dodawał, że „nie zazdrości jego studentom”.
Koń czarny czy trojański?
Qalibaf i Dżalili uchodzą za faworytów i to zapewne któryś z nich zostanie ostatecznym triumfatorem wyścigu, ku uciesze jednej ze ścierających się zakulisowo frakcji. Obserwatorzy dają mniej szans kolejnym trzem twardogłowym kandydatom. To Mustafa Pur-Mohammadi, jedyny w tym gronie duchowny, eksminister spraw wewnętrznych i wiceminister wywiadu (obarczany współodpowiedzialnością za masowe egzekucje więźniów politycznych), Ali Reza Zakani, też były burmistrz Teheranu i były poseł, niegdyś blisko związany z Rai’sim, a także Amir Hossein Haszemi, z wykształcenia laryngolog, obecnie wiceprezydent i jednocześnie szef Fundacji do spraw Męczenników i Weteranów (udzielającej pomocy socjalnej rodzinom poległych i angażującej się w imieniu państwa w różne przedsięwzięcia gospodarcze).
Uwagę komentatorów bardziej od tej trójki przyciąga jednak kandydat nr 6: Masud Pezeszkian, mający azerskie korzenie 69-latek, cieszący się opinią polityka umiarkowanego i z tej racji wspierany przez część środowisk opozycyjnych. Lekarz z zawodu, za czasów proreformatorskiego prezydenta Mohammada Chatamiego sprawował funkcję ministra zdrowia (w latach 2001–2005), od 2008 r. jest członkiem Madżlisu. W tej ostatniej roli zasłynął całkiem niedawno, gdy odważył się publicznie skrytykować – za brak transparentności – niektóre działania władz po śmierci Mahsy Amini, młodej Kurdyjki, która zmarła w policyjnym areszcie, co stało się detonatorem masowych protestów. Sygnalizował też skłonność do bardziej liberalnego traktowania kobiet i mniejszości etnicznych oraz do bardziej zrównoważonych relacji zewnętrznych, w tym do dogadywania się z Zachodem „w pewnych sprawach” (w domyśle: nuklearnych, ograniczenia wsparcia dla Rosji i zmniejszenia zaangażowania Iranu w dywersyjne działania na Bliskim Wschodzie).
W poprzednich wyborach prezydenckich Pezeszkian też zamierzał startować, ale wówczas Rada Strażników utrąciła jego kandydaturę. Czy teraz Rada okazała się bardziej liberalna? Wątpliwe – chodzi raczej o to, by obecność w prezydenckiej stawce polityka względnie umiarkowanego i otwartego przyciągnęła do urn wyborców sceptycznych wobec reżimu, zapewniając w ten sposób lepszą frekwencję i przynajmniej zadowalający poziom legitymacji zwycięskiego kandydata z obozu twardogłowych. A ryzyko przeciwnego scenariusza jest całkiem realne – każde kolejne wybory w Iranie odbywają się przy coraz wyższym wskaźniku absencji. Tylko w ten sposób wyborcy mogą w miarę bezpiecznie pokazać swoje niezadowolenie, zarówno z pikującego poziomu życia, jak i powszechnej korupcji oraz obyczajowego konserwatyzmu władz. Rai’si odniósł zwycięstwo w 2021 r. przy około 49-proc. frekwencji. Cztery lata wcześniej wyniosła ona 70 proc., a w 2013 r. 76 proc. Podobny trend dotyczy również wyborów parlamentarnych.
Tak źle i tak niedobrze
Czy ten sprytny manewr obozu władzy przyniesie sukces, zobaczymy już niebawem. Narges Mohammadi, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, zza krat więzienia Evin w Teheranie przekazała ocenę, że głosowanie będzie „fikcją”, zaś celem tych wyborów nie jest „demokracja i prawa człowieka, ale wzmocnienie władzy i tyranii”. Liczni przeciwnicy reżimu mają jednak poważny dylemat: iść do urn, głosować na Pezeszkiana i tym samym za cenę jego względnie dobrego wyniku uwiarygodnić mało demokratyczną procedurę, w której i tak raczej wygra któryś z kandydatów konserwatywnych, czy zostać w domu, obniżając na złość reżimowi frekwencję, ale też pozwalając potem władzom na snucie propagandowej narracji o nikłym poparciu dla umiarkowanego kandydata? Złośliwi sugerują nawet, że Haszemiego, Pur-Mohammadiego i Zakaniego wpuszczono do stawki tylko po to, by przegrana „liberała” Pezeszkiana była jeszcze dotkliwsza, jeśli kręgi opozycyjne zdecydują się na masowy bojkot tych wyborów. Rozproszenie głosów konserwatywnych i radykalnych może jednak teoretycznie przynieść efekt odwrotny do zamierzonego przez teherańskich spin-doktorów: wejście Pezeszkiana do ewentualnej dogrywki w drugiej turze. Mało prawdopodobne, przy skłonności reżimu do ścisłej kontroli systemu liczenia głosów, ale jednak – jako hipotetyczny scenariusz – stanowi to dodatkowy wabik na niezdecydowanych.
Głosować mogą wszyscy Irańczycy i Iranki mający ukończone 18 lat, co oznacza, że uprawnionych jest ponad 61 mln ludzi (cała populacja liczy nieco ponad 85 mln). Głosy będą liczone ręcznie, więc na ostateczne wyniki przyjdzie poczekać przynajmniej dwa dni. Jeżeli żaden z kandydatów nie uzyska w tej turze co najmniej 50 proc. głosów plus jeden (a to wysoce prawdopodobne, bo do puli wlicza się też głosy nieważne, w tym karty puste), to już w pierwszy piątek po oficjalnym ogłoszeniu rezultatów głosowania odbędzie się dogrywka między dwoma kandydatami, którzy w pierwszym głosowaniu uzyskają najlepsze wyniki.
Od startu kampanii ajatollah Chamenei starannie unikał wyróżniania i wyraźnego wspierania któregokolwiek z kandydatów. Rzucał jednak parokrotnie uwagi typu: „ten, kto myśli, że bez przychylności Ameryki nic nie da się zrobić, nie będzie dobrze zarządzał krajem”. A państwowe media cytowały m.in. wypowiedzi jego wpływowego doradcy, Rahima Safawiego, który sugerował rodakom wybór „prezydenta, którego poglądy nie są sprzeczne z poglądami Najwyższego Przywódcy”. „Prezydent, który jest lojalny i całkowicie sprzymierza się z Najwyższym Przywódcą, a jednocześnie jest zaufanym sojusznikiem Gwardii Rewolucyjnej, może znacząco przyczynić się do płynnego przekazania władzy” – powiedział Reutersowi inny informator, należący ponoć do ścisłego kręgu współpracowników ajatollaha Chameneiego. To dość jasny przekaz co do planu: ponieważ żaden z liczących się kandydatów w wyścigu prezydenckim nie jest duchownym, nie będzie aspirował do sukcesji po obecnym Najwyższym Przywódcy. Ma „tylko” zapewnić stabilność na zapleczu i kontynuację dotychczasowej linii, aby czołowi przedstawiciele szyickiego kleru mogli oddać się rozgrywce o najsmaczniejsze konfitury.
Na pierwszy rzut oka strategia wygląda całkiem sensownie (z ich punktu widzenia), jednak skala społecznego sprzeciwu, głównie na tle ekonomicznym, wciąż narasta i kolejne represje mogą w pewnym momencie nie załatwić sprawy. Dlatego należy wziąć pod uwagę jeszcze jeden wariant – taki, że oto mamy do czynienia z subtelną grą przynajmniej części obozu władzy, obliczoną na lekkie zmiękczenie wizerunku na użytek wewnętrzny i zewnętrzny po to, by zachować pryncypia i kontrolę, ale zawrócić z równi pochyłej.
Wielka zmyłka?
W tym scenariuszu, nieco podobnym do tego, który założył obóz rządzący PRL, zasiadając przy Okrągłym Stole, następuje częściowe podzielenie się władzą (i pełne – odpowiedzialnością) z umiarkowanymi frakcjami opozycji, by przy tej okazji skompromitować rywali, uwikłać ich w trudne współrządzenie, w niepopularne decyzje, a jednocześnie chociaż chwilowo poprawić możliwości gospodarczej współpracy ze światem zewnętrznym. W przypadku irańskim oznaczałoby to, że pod kontrolą służb specjalnych do stanowisk rządowych dopuszczeni zostają figuranci, z grającym liberała Pezeszkianem na czele, z zadaniem dalszego podzielenia opozycji oraz zmylenia Zachodu. A nuż rozluźni sankcje, dając reżimowi niezbędny czas na ekonomiczny oddech?
Znów – mało prawdopodobne, zważywszy, jak daleko zabrnął już reżim na drodze eskalacji wielu konfliktów. Lecz jednocześnie żaden racjonalny polityk w Teheranie ani analityk spraw międzynarodowych nie powinien takiego manewru z góry całkowicie wykluczyć. Z prostego powodu: Iran tak naprawdę nie ma dobrej alternatywy. Dotychczasową ścieżką już nigdzie nie zajdzie, wpływów regionalnych raczej nie da się już dalej rozbudować, zaś szantażowanie Zachodu za pomocą eskalowania konfliktów ma kluczowy minus. Owszem, jest w interesie rosyjskiego partnera. Ale co może Iranowi zaoferować Moskwa poza wsparciem wywiadowczym oraz drogą na skróty do własnej bomby atomowej – czyli do jeszcze szybszego wejścia w rujnujący dla samego Iranu scenariusz otwartej wojny? Otóż… nic. Natomiast taki rozwój wypadków coraz bardziej bije w interesy chińskie, zwłaszcza ekonomiczne, destabilizując region ważny surowcowo i tranzytowo. Było to już widać, gdy Pekin dość otwarcie wsparł międzynarodowe wysiłki mające zapewnić drożność i przynajmniej względne bezpieczeństwo szlaków przez Morze Czerwone.
Gwałtowne rozmnożenie kandydatur konserwatywnych i dopuszczenie do startu tylko jednego polityka umiarkowanego może się więc okazać zagrywką idącą o wiele dalej niż tylko proste zastosowanie „wentyla” i próba podbicia frekwencji. Żeby ta analiza okazała się zbliżona do prawdy, muszą jednak zostać spełnione (łącznie) aż trzy warunki. Po pierwsze: ludzie niesympatyzujący z reżimem muszą pójść do urn i zagłosować masowo na Pezeszkiana. Po drugie: reżim nie może się przestraszyć tego rezultatu – więc musi odmówić sobie pokusy dokonania „cudu nad urną” (byłaby zapewne ogromna). I po trzecie (kto wie, czy nie najtrudniejsze?): w kolejny wyborczy piątek część tradycjonalistycznie nastawionego elektoratu także musiałaby zagłosować na Pezeszkiana, a nie na Qalibafa lub Dżalilego. Po tylu latach tresury i propagandy? Chyba tylko, gdyby taki sygnał dał wprost i wyraźnie Chamenei, a to jednak trudno uznać za możliwe.
Jako scenariusz najbardziej prawdopodobny pozostaje nam więc rychłe utrącenie „liberała” i objęcie prezydentury przez któregoś z głównych kandydatów konserwatywnych. Potem: dalsze napięcia wewnętrzne, z walką o schedę po Chameneim w tle, coraz mocniejsze rozjeżdżanie się ambitnej, agresywnej polityki zagranicznej z problemami społecznymi i gospodarczymi na krajowym podwórku. Bo jak widać po deklaracjach kampanijnych, żaden z kandydatów nie ma sensownego pomysłu na niezbędne reformy gospodarcze. Będzie jak teraz, tylko coraz gorzej, aż po wybuch otwartego buntu i falę represji znacznie silniejszych niż wcześniejsze. Albo dojdzie do wojny z zewnętrznym wrogiem, która co prawda pogłębi chaos i nędzę wewnątrz, ale pozwoli na jakiś czas zamaskować przyczyny tych niedogodności i skupić naród wokół przywódców. Przy okazji topiąc region we krwi. ©Ⓟ
Wysunięta placówka Teheranu
Za militarnym potencjałem Hutich, a więc także za ich przetrwaniem w starciu z teoretycznie potężniejszymi przeciwnikami w regionie, od lat stoi Iran. On dostarczał broń, także ciężką – w tym rakiety balistyczne i drony służące do atakowania odległych o setki kilometrów celów w Arabii Saudyjskiej czy Zjednoczonych Emiratach Arabskich. On pomógł rebeliantom uruchomić zaawansowaną produkcję zbrojeniową na miejscu, służył także obficie merytoryczną pomocą w szkoleniu i dowodzeniu oraz w wywiadzie. Teheran ma też zapewne swój udział w stopniowej ewolucji ruchu od programu głównie antysunnickiego do dominacji haseł anty izraelskich i antyzachodnich, co pozwala obficie werbować w szeregi również sunnitów, niedawnych zaprzysięgłych wrogów Ansar Allah.