Izraelskiemu premierowi Binjaminowi Netanjahu nie spodobały się sugestie Amerykanów, że powinien zorganizować przedterminowe wybory parlamentarne. Chuck Schumer, lider demokratycznej większości w Senacie i jeden z najbliższych sojuszników Izraela, stwierdził w ubiegłym tygodniu, że dalsze rządy „Bibiego” są główną przeszkodą na drodze do osiągnięcia pokoju na Bliskim Wschodzie. Wsparli go inni kluczowi przedstawiciele amerykańskiej administracji, w tym Joe Biden. – Schumer wygłosił dobre przemówienie. Wyraził poważne obawy, które podziela wielu Amerykanów – powiedział prezydent podczas spotkania z premierem Irlandii Leo Varadkarem. Z kolei była przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi dodała, że wypowiedź senatora była „aktem odwagi i miłości do Izraela”.

Na odpowiedź Netanjahu nie trzeba było długo czekać. W niedzielę na antenie CNN przekonywał, że większość obywateli sprzeciwia się takiemu rozwiązaniu. – Izraelczycy rozumieją, że decydując się na przeprowadzenie wyborów teraz, przed zakończeniem wojny, doprowadzilibyśmy do co najmniej sześciomiesięcznego paraliżu. To znaczy, że przegralibyśmy walkę w Gazie – komentował. Amerykanie usłyszeli też, że Izraelczycy popierają politykę kierowanego przez Netanjahu rządu. W takiej sytuacji – zdaniem „Bibiego” – jakiekolwiek głosowanie nie miałoby sensu. Słowa Netanjahu trudno jednak traktować poważnie. Tylko w miniony weekend na ulicach całego kraju – w Hajfie, Jerozolimie czy Tel Awiwie – demonstrowały tysiące Izraelczyków, domagając się właśnie przyspieszonych wyborów. Blokowanie autostrad i wysłuchiwanie emocjonujących przemów członków rodzin przetrzymywanych w Strefie Gazy zakładników stało się w ostatnich miesiącach nieodłącznym elementem izraelskiego krajobrazu politycznego.

Antyrządowy ruch rośnie w siłę. – Gdziekolwiek spojrzeć, panuje chaos. To wynik polityki rządu. Chaos stał się jego główną polityką – powiedziała Towa Szeleg, organizatorka protestu w Jerozolimie. Niezadowolenie widać także w sondażach. Gdyby wybory odbyły się dziś, Netanjahu straciłby władzę. Z badania przeprowadzonego w ubiegłym tygodniu przez ośrodek Lazar wynika, że kierowany przez niego Likud mógłby liczyć na 18 proc. głosów, a Zjednoczenie Narodowe Beniego Ganca – na 36 proc. W roli premiera „Bibiego” widziałoby 34 proc. społeczeństwa, zaś postrzeganego jako centrystę Ganca – 47 proc. Słowa Amerykanów można odczytywać jako element dodatkowej presji na Netanjahu, by odciągnąć go od pomysłu wejścia do Rafah, położonej na granicy z Egiptem miejscowości, w której przebywa ponad 1,4 mln palestyńskich uchodźców wewnętrznych. Na razie jednak premier utrzymuje, że presja międzynarodowa nie powstrzyma Izraela przed realizacją jego celów. – Ci, którzy mówią, że nie dojdzie do operacji w Rafah, to ci sami ludzie, którzy mówili, że nie wejdziemy do Gazy czy Chan Junus i nie wznowimy walk po listopadowej przerwie – komentował Netanjahu.

Z tym że dla Zachodu kluczowy jest dziś przede wszystkim interes wewnętrzny. W Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej dalsze rządy Netanjahu coraz częściej są postrzegane jako zagrożenie. Przed wyborami prezydenckimi w USA demokraci mierzą się z krytyką progresywnych środowisk, które uznają Waszyngton za współwinnego tragedii Palestyńczyków. Inwazja na Rafah jedynie wzmocniłaby ich niezadowolenie. A Netanjahu gra na zwycięstwo Donalda Trumpa. W wywiadzie dla Fox News republikanin dowodził, że demokraci porzucili Izrael, a on sam pozwoli „Bibiemu” „dokończyć robotę w Gazie”. Bruksela obawia się z kolei wzrostu zagrożeń terrorystycznych i potencjalnych migracji. Umowa z Egiptem, której szczegóły zostały opisane w tekście powyżej, została zawarta także ze względu na ryzyko, że atak na Rafah zmusi setki tysięcy Palestyńczyków do ewakuacji na Synaj, skąd niektórzy spróbują dostać się do Europy. ©℗