Andrzej Duda w amerykańsko-brukselskie tournée jedzie z ambitnym przesłaniem. Tak przynajmniej mówił w kontekście wczorajszego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Według polskiego prezydenta trzeba dążyć do podwyższenia minimalnego limitu wydatków państw sojuszniczych na zbrojenia z obecnych 2 do 3 proc. PKB.

Trzeba przyznać, że cel równie ambitny, co – na dziś – nierealny. Chyba że chodzi o pogorszenie i tak już kiepskich statystyk natowskich dotyczących wydatków na obronność. Bo skoro w 2023 r., a więc już dawno po agresji Rosji na Ukrainę, tylko 11 na 31 państw Sojuszu (jeszcze bez Szwecji, która dołączyła do NATO dopiero teraz) przekraczało 2-proc. pułap, to podwyższenie tego limitu o połowę – jak chce Andrzej Duda – spowodowałoby, że w zeszłorocznych warunkach ten cel osiągnęłyby raptem trzy kraje: Grecja, Stany Zjednoczone i Polska.

Pytanie, czy jest sens wychodzić dziś z takim postulatem. Czy może lepiej byłoby motywować maruderów do osiągnięcia pułapu, na który wszyscy w 2014 r. się umówili, że osiągną w ciągu dekady. A jeśli to drugie, to oczywiście pytanie, jak to zrobić – czy prośbą (poprzez apele, czemu zapewne przysłuży się wizyta Tuska i Dudy w Białym Domu), czy groźbą (jak to zrobił ostatnio Donald Trump). Ewentualnie za nas wszystkich może zdecydować Putin, ale tego wolelibyśmy uniknąć. Choć oczywiście rosyjska groźba powoduje, że przynajmniej przez kilka lat wszystkie kraje Paktu powinny, jeśli chodzi o wydatki zbrojeniowe, wrzucić wyższy bieg.

Tak wysoko zawieszona przez prezydenta poprzeczka rodzi także pytanie o to, jaki będzie realny uzysk z amerykańskiej wyprawy dwóch czołowych polskich polityków. Jak dotąd ani z kancelarii premiera, ani z Pałacu Prezydenckiego nie było słychać o konkretach, z którymi głowa państwa czy szef rządu planują wrócić do Polski – czy to w postaci deklaracji amerykańskiej administracji o zwiększeniu obecności jej żołnierzy, dostaw sprzętu, czy umów gospodarczych. Niczego nie można przesądzić, bo często takie „dobre nowiny” trzyma się do ostatniej chwili w tajemnicy, niemniej na razie można się spodziewać przede wszystkim gestów i sporej dawki waszyngtońskiej celebry.

Ustalenia mogą być utrudnione z powodu skomplikowanej sytuacji interlokutorów, narzuconej przez kalendarz polityczny. Przede wszystkim nie wiadomo, czy Joe Biden pod koniec roku nie odda fotela w Gabinecie Owalnym swojemu rywalowi Donaldowi Trumpowi, który przebojem wdziera się ponownie na polityczną scenę. Dla samego Bidena z kolei bardziej perspektywicznym rozmówcą w tym momencie powinien być Donald Tusk, który dopiero co objął stery w państwie i ma wszystkie narzędzia w ręku, a przede wszystkim – państwowe pieniądze do wydania na zbrojenia czy kontrakty gospodarcze. Tyle że samo otoczenie Tuska sprawia wrażenie, że nie spodziewa się zbyt wiele po tej wizycie (czego dowodem może być to, że będzie mniej intensywna niż Dudy). Poza tym, że dla naszego kraju będzie to okazja do wyjścia z apelem do republikanów blokujących finansową pomoc USA dla Ukrainy. A dla Bidena – wsparcie jego argumentów w trwającej w Stanach kampanii wyborczej. Ale Andrzej Duda prezydentem będzie jeszcze tylko przez rok, co ogranicza jego atrakcyjność jako rozmówcy dla Bidena. Nawet jeśli emisariusze Dudy poczynią na miejscu jakieś ustalenia z emisariuszami Trumpa (bezpośredniego spotkania obu polityków nie będzie), to pytanie, czy Trump będzie je respektować, gdy w pałacu w Warszawie zasiądzie ktoś inny. Niekoniecznie związany z obozem PiS.

Smaczku całej wyprawie dodaje fakt, że Tuskowi towarzyszyć ma szef MSZ Radosław Sikorski, z którym prezydent pozostaje chwilowo w sporze o ambasadorów. Prezydent w rozmowach z Tuskiem miał zastrzec, że chce mieć wpływ na obsadzanie kluczowych z jego punktu widzenia placówek, takich jak te w USA, NATO, ONZ, w krajach bałtyckich i arabskich oraz we Francji. Tyle że lista nazwisk kandydatów na nowych ambasadorów, dostarczona przez MSZ, nie przypadła do gustu prezydentowi. – Z resortu przyszły propozycje radykalnych zmian, w tym wielu osób dobrze ocenianych przez prezydenta. Prezydent nie zgodzi się na odwołanie ambasadorów w trakcie kadencji. Z trzech organów, które uczestniczą w wyborze ambasadorów, zmieniły się rząd i Sejm, prezydent nie – wyjaśnia osoba z pałacu.

W pewnym sensie zakładnikiem tej rozgrywki jest Piotr Serafin. Po odwołaniu Andrzeja Sadosia ze Stałego Przedstawicielstwa RP przy Unii Europejskiej to właśnie Serafina chce tam umieścić Tusk. Ale prezydent, o ile podpisał odwołanie Sadosia, o tyle wciąż nie wyraził akceptacji dla zaufanego człowieka Tuska. Nie wróży to dobrze na zbliżające się targi między prezydentem a premierem o nowego unijnego komisarza po czerwcowych eurowyborach. ©℗