To nie będzie tekst porównujący potencjały USA, Chin i Rosji. Nie będę wyliczał najnowszych rankingów liczebności wojska i lotniskowców. Nie będę przytaczał danych przemysłowych, demograficznych, porównywał poziomu rozwoju technologicznego. Nie będę też rozstrzygał, czy Stany Zjednoczone są dalej hegemonem, czy być może trwa druga zimna wojna, tym razem między USA a Chinami, albo – jak przedstawia to Władimir Putin – wkroczyliśmy w erę wielobiegunowości.

Każdą z powyższych tez można publicystycznie bronić. Na poparcie każdej można znaleźć odpowiednie dane. Chcę zaproponować inne podejście – przywództwo USA na świecie uległo erozji i nie do końca wiadomo, czy na chwilę, czy na stałe (osłabło, to ważne zastrzeżenie, nie oznacza, że zostało wyzerowane czy wyeliminowane). Najpierw było chaotyczne wyjście z Afganistanu, nieprzystające mocarstwu. Potem wojna w Ukrainie, militarne zakwestionowanie pax Americana przez Rosję i teraz przeciągająca się w Kongresie blokada wsparcia wojskowego dla Kijowa. Wybuchł również wielki konflikt zbrojny w Strefie Gazy, a niepokój na Bliskim Wschodzie jest największy od lat 70. Tak zresztą twierdzi sam sekretarz stanu Antony Blinken. Wszystko w okresie sporej chwiejności w samych Stanach.

Zżymamy się na Trumpa, gdy ten mówi, że gdyby on był w Białym Domu, to do ostatnich konfliktów by nie doszło. Ta teza jest po prostu nieweryfikowalna. Jest jednak wiele zasadnych pytań o jakość amerykańskiego przywództwa. Dlaczego tak często jest za późno, reaktywnie i bojaźliwie? Po tysiącach nieoficjalnych ostrzeżeń w prasie, intencjonalnych przeciekach, sprawdzaniu potencjalnej reakcji. Mam wrażenie, że Joe Biden i Antony Blinken unikają odważnych ruchów i mocnej presji, bo po prostu uważają, że Ameryka nie ma wystarczająco mocy sprawczej. Że w sumie i tak nikt się ich nie przestraszy. Nikt Ameryki nie posłucha. Prowadzą więc politykę grzecznego kujona, zgodnie ze sztuką i z kinder sztubą, ale tak, by nikogo nie zirytować czy sprowokować. Nie mam pewności, czy USA nie mają mocy sprawczej, bo to po prostu nie jest sprawdzane.

Problem w tym, że to nie jest tylko choroba mandarynów-demokratów w Waszyngtonie. Tak po prostu uważa społeczeństwo. Amerykanie przestali wierzyć w swój kraj. Jeśli spojrzymy na sondaże Pew Research, negatywne trendy postępują, a dojście do władzy Bidena nie zmieniło sytuacji. I tak jedynie 27 proc. obywateli USA twierdzi, że ich system polityczny działa sprawnie. Zaufanie do instytucji jest na rekordowo niskich poziomach. Tylko 16 proc. Amerykanów w większości przypadków wierzy rządowi federalnemu. Więcej Amerykanów nie ufa Sądowi Najwyższemu USA, niż ufa, z tym mamy do czynienia po raz pierwszy w historii. To widać też na wiecach, spójrzmy na nieśmiertelne hasło Trumpa – „Make America Great Again”. Oznacza ono nic innego niż to, że Ameryka nie jest już wielka, nie jest teraz wielka. Jak więc może działać na świecie? Musimy skupić się na sobie, odbudować siebie, ewentualnie stworzyć sieć silnych sojuszy.

Takich głosów jest coraz więcej i nie dziwią dyskusje o izolacjonizmie sprzed stu lat czy nowoczesnej formie ruchu „America First” (to nie Trump wpadł pierwszy na to hasło). Przy takich analogiach sporo jest pułapek i uproszczeń. Po pierwszej wojnie światowej trzy republikańskie administracje w latach 1920–1932 (Harding, Coolidge oraz Hoover) nie były izolacjonistyczne. Wojska używano w zgodzie z doktryną Monroego w Ameryce Łacińskiej oraz do ochrony interesów USA w Azji. Nie było pełnego zwrotu ku prerii, a bardziej punktowe wyczucie, gdzie należy bronić swojego.

Amerykanie lubią postrzegać siebie jako „lśniące miasto na wzgórzu”, tych słów używali Kennedy, Reagan, Obama, Biden. Brzmi to pompatycznie, ale to nawiązanie do purytańskiego pastora Johna Winthropa z XVII w., jednego z założycieli Nowej Anglii. Jego przemówienie na 200 lat zapomniano, dokument opublikował potem w 1839 r. Massachusetts Historical Society, a dla Amerykanów stał się klasycznym opisem ich specjalnej roli i wyjątkowości. Teraz pryska duch tekstu. Trump przemawia na okręcie wojennym. Biden ze łzami w oczach mówi o wyjątkowości USA, ale Amerykanie coraz bardziej widzą w tym jedynie fasadę. ©℗