Słabnący McConnell ku uciesze Trumpa udaje się niedługo na emeryturę, a u republikanów w Senacie rusza wyścig o zastępstwo ich wieloletniego parlamentarnego lidera.

Na Kapitolu w listopadzie wydarzy się niewyobrażalne i zakończy się era Mitcha McConnella. 82-latek zapowiedział, że wtedy, po 17 latach, przestanie być liderem republikanów w Senacie. Później, w styczniu, po czterech dekadach, złoży mandat amerykańskiego senatora. Jednym z powodów decyzji jest to, że ostatnie miesiące dla nestora republikanów z Kentucky były ciężkie, o czym przyznawał w swoim zapowiadającym emeryturę przemówieniu. Wskazując m.in. po raz pierwszy publicznie na swój wiek. McConnell mierzy się z problemami zdrowotnymi, na konferencjach prasowych zdarzało mu się zawieszać i błędnym wzrokiem patrzeć w dal.

Do tego dochodzi polityka, mimo usilnych zabiegów nie udało mu się przeforsować na Kapitolu wielkiej reformy migracyjnej ani pakietu pomocy dla Ukrainy, nie zdołał utemperować trumpistów. To oczywiste porażki, a do tych w swojej długoletniej karierze McConnell nie jest przyzwyczajony. – Uwierzcie mi, wiem doskonale, co się dzieje obecnie w mojej partii. Popełniłem wiele błędów. Ale błędne ocenianie sytuacji politycznej nie jest jednym z nich – mówił w Senacie swoim mocnym południowym akcentem. Jego przemówienie było krótkie, utrzymane w najlepszej tradycji politycznej retoryki amerykańskiej, podsumowujące karierę, z odwołaniami do Boga i najbliższych, z podkreśleniem „przywódczej roli” USA w świecie, ale także z dystansem do samego siebie.

Słabnąca pozycja McConnella kontrastuje z tym, jakim był przez lata senatorem. Bo przez dekady, gdy na korytarzach Kapitolu trzeba było coś załatwić, to szło się właśnie do niego. Małomównego politycznego machera, potrafiącego przekonać każdego mistrza układanek, jednym ruchem zmieniającym arytmetykę w Kongresie. Polityka, dla którego władza była celem samym w sobie. Aby ją utrzymać czy zdobyć, nie unikał podwójnych standardów (jak przy nominacjach sędziowskich). W USA ze swoją makiawelistyczną wizją polityki był autentycznie znienawidzony, przez wiele lat w sondażach był najmniej popularnym politykiem w kraju, symbolem ciemnych interesów Waszyngtonu. W stolicy na Halloween ubierało się jego maski, nazywano „Ponurym żniwiarzem” czy „Darthem Vaderem”. Odnosił się do tego z dystansem, w zbieraniu kampanijnych funduszy to nie przeszkadzało, w tym po prawej stronie w Kongresie był latami bezkonkurencyjny.

Jednak czym McConnell był starszy i czym bardziej tracił przełożenie na trumpistów, tym bardziej spekulowało się w Waszyngtonie o jego odejściu.

Przez ostatnie miesiące mocno zaangażował się w pomoc Ukrainie. Mówiło się, że polityk zaczynający karierę w Waszyngtonie jeszcze w czasach Ronalda Reagana za swój pożegnalny cel, podsumowujący jego karierę, postawił sobie zapewnienie szerokiego wsparcia do Kijowa. Poniósł tu fiasko, bo kongresmeni związani z Trumpem skutecznie ograniczyli sprawczość republikańskiej wierchuszki. McConnella z byłym prezydentem łączą wyboiste relacje. Za prezydentury wszystko układało się dobrze, a urodzona na Tajwanie żona senatora Elaine Chao została nawet sekretarzem transportu. Wszystko zmienił szturm na Kapitolu z 6 stycznia 2021 r. McConnell i Chao potępili prezydenta, ten w odpowiedzi ich obrażał, zarzucał powiązania z ChRL. Za punkt honoru postawił sobie zakończenie politycznej kariery senatora, zerwał z nim wszelkie kontakty. Czas pokazał, że wygrał, czego pierwszą oznaką były doniesienia, że po prawyborach w Karolinie Południowej otoczenie McConnella sonduje oficjalne udzielenie poparcia Trumpowi.

Co po McConnellu? Republikanie stoją na rozdrożu, rozpoczęło się poszukiwanie nowego lidera partii w Senacie, w którym od stycznia zapewne będą mieli większość. Po jednej stronie jest frakcja Trumpa, przekonująca, że ugrupowanie musi się wokół niego zjednoczyć, inaczej ryzykuje porażką czy nawet rozpadem. Po drugiej – politycy bardziej umiarkowani, wskazujący, że przywództwo byłego prezydenta wcale nie było korzystne dla republikanów w wyborach parlamentarnych w 2022 r. Faworytów jest dwóch – John Thune z Dakoty Południowej oraz John Cornyn z Teksasu. Obaj w 2020 r. mocno starli się z Trumpem, obaj w odpowiedzi zostali nazwani przez niego „republikaninem jedynie z nazwy”, ale potem potrafili poprawić kontakty.

Niezależnie od tego, jaki będzie wybór, pewne jest, że najbliższe kampanijne miesiące upłyną pod znakiem niekończących się dyskusji o regulacji migracji. Republikanie uczynili z tego główny temat, raz za razem atakując Joego Bidena za – jak to określają – „inwazję na południowej granicy”. W minionym tygodniu i Biden, i Trump udali się na granicę do Teksasu. Prezydent ponownie apelował do republikanów o zgodę na reformę, chyba na stałe odbierając główny ton Białego Domu w sprawach migracyjnych wybitnie niepopularnej wiceprezydent Kamali Harris. ©℗