Od kilkunastu dni nie było ataków na bazy USA w Iraku i Syrii. Iran ma hamować szyickie frakcje w regionie.

Od dwóch tygodni nie doszło do żadnego poważnego ostrzału rakietowego czy dronowego na bazy USA w Syrii i Iraku. Od października do lutego była to codzienność, a w jednym z ataków pod koniec stycznia (na styku Iraku, Syrii i Jordanii) zginęło trzech żołnierzy z USA. Amerykanie po kilku dniach odpowiedzieli – bombardując prawie 100 celów w Iraku i Syrii. Od tego momentu jest spokój, choć w ramach frakcji szyickich ma dochodzić do sporów. Część chce wznowienia ataków, część dalszego ich wstrzymywania.

Na spokój gra Iran, który nie chce prowokować większych napięć w regionie. „Washington Post” pisał, że wojskowi i dyplomatyczni wysłannicy ajatollahów w bezpośrednich kontaktach z frakcjami szyickimi w regionie zabiegają o to, by te nie eskalowały sytuacji. To dlatego, że Teheran uważa, że jego regionalna „oś oporu” (m.in. Kataib Hezbollah w Iraku, Hezbollah w Libanie i Huti w Jemenie) wygrywa. Konflikt w Strefie Gazy przywrócił zainteresowanie świata losem Palestyńczyków, Binjamin Netanjahu nie ma wyjścia z niekorzystnego dla jego kraju kryzysu, a plany normalizacji relacji między Izraelem a Arabią Saudyjską są odłożone. – Teheran nie chce teraz dawać Netanjahu jakiegokolwiek powodu do rozpoczęcia szerokiej wojny przeciwko Libanowi lub gdziekolwiek indziej – przekazało „Washington Post” źródło w Hezbollahu.

Do wzniesienia konfliktu na nowy poziom przez Izrael zapewne jednak dojdzie, być może jeszcze nawet przed rozpoczynającym się 11 marca ramadanem, świętym dla muzułmanów miesiącem, gdy – jak wierzą – rozpoczęło się objawienie Koranu. Izraelczycy planują zaatakować Rafah na południu Strefy Gazy, gdzie po porzuceniu swoich domów na północy enklawy jest stłoczonych ponad milion Palestyńczyków. Masowe bombardowanie miasta i walki będą tu krwawe, ONZ ostrzega, że „może prowadzić do rzezi” i pogłębienia kryzysu humanitarnego.

Przeciwni operacji lądowej w Rafah są Amerykanie, Joe Biden w rozmowach telefonicznych przekazywał to Netanjahu. Biały Dom życzyłby sobie, by premier Izraela wpierw przedstawił plany ewakuacji palestyńskich cywilów i stosował się do prawa konfliktów. Do tej pory jednak „Bibi” za nic robił sobie apele USA, było tak m.in. w przypadkach rozpoczęcia lądowej operacji w Strefie Gazy czy jej wojskowej okupacji. W tle jest sprawa z Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, który w styczniu nałożył na Izrael środki tymczasowe. Kraj Netanjahu ma podjąć wszystkie możliwe środki, jakie są w jego mocy, aby zapobiec ludobójstwu w Gazie (sąd nie rozstrzygnął, czy do ludobójstwa w Strefie Gazy już doszło).

Nie jest to pierwsza zasadnicza różnica zdań czy spór na linii USA–Izrael w ostatnich tygodniach. Dążąc do zakończenia konfliktu i chcąc zapobiec spadkowi swoich wpływów w regionie, Amerykanie sondują szersze porozumienie pokojowe z udziałem państw arabskich. Za misją tą stoi sekretarz stanu Antony Blinken, który w ostatnim pół roku na Bliskim Wschodzie był już pięciokrotnie. W weekend na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa zaskoczył, mówiąc, że „przed Izraelem w najbliższych miesiącach niesamowita możliwość, bo właściwie wszystkie arabskie państwa chcą włączyć Izrael w region i znormalizować relacje, jeśli tego jeszcze nie zrobiły”. Zgodnie z doniesieniami mediów porozumienie przewidywałoby utworzenie specjalnego harmonogramu do uzyskania przez Palestynę państwowości. To jednoznacznie odrzucił rząd Izraela, nazywając „międzynarodowym dyktatem”. W nagraniu Netanjahu mówił, że jego kraj od miesięcy opiera się apelom międzynarodowym, by zatrzymać wojnę, a teraz mierzy się z „próbą narzucenia ustanowienia państwa palestyńskiego, które zagrażać będzie istnieniu Izraela”. ©℗