To się pojawiło jakieś trzy, cztery miesiące po zakończeniu rosyjskiej okupacji. Kiedy wyszły na jaw te okrucieństwa, te gwałty, w tym na dzieciach, te tortury.

Dmytro Manhubi ma wizytówkę jak serialowy dr House i jest – jak słyszę – najlepszym ukraińskim specjalistą od PTSD, zespołu stresu pourazowego. Tragiczna ironia historii sprawiła, że praktykuje w najbardziej straumatyzowanym wielkim mieście Europy – Charkowie. Przed wojną lekarz spotykał się z kilkoma przypadkami PTSD rocznie. Po wojnie, ocenia ukraiński resort zdrowia, pomocy psychologicznej i psychiatrycznej może potrzebować nawet 10 mln osób. To prawie co czwarty Ukrainiec. Choć nie wszyscy oni doświadczą PTSD; spektrum możliwych problemów związanych ze zdrowiem psychicznym jest znacznie szersze.

Pięknie tu! – mówi idący w moją stronę mężczyzna w mundurze. Ma kilkudniowy zarost, ogorzałą twarz i kaukaską urodę. – Słucham? – dopytuję, bo stwierdzenie wybija mnie z rytmu. Brnę przez świeży śnieg po ogromnym terytorium szpitala psychiatrycznego numer trzy w Charkowie, szukając właściwego skrzydła. Brak jakichkolwiek kierunkowskazów nie ułatwia sprawy. – No, pięknie jest! – uśmiecha się i gestem pokazuje wokół. Teraz rozumiem. Wszechobecna jasność bijąca od śniegu, stare drzewa uginające się pod jego ciężarem, krążące wokół wrony. Żołnierz jest tu z grupką kolegów. Podobnie jak oni boryka się z problemami, z którymi pomóc mogą mu zatrudnieni tu fachowcy.

Szpital mieści się w regionie miasta znanym jako Saburowa Dacza. W XVIII w. mieściła się tu rezydencja gen. Piotra Saburowa, rosyjskiego namiestnika Ukrainy Słobodzkiej. W 1812 r., gdy na Moskwę z polskimi sojusznikami szedł Napoleon, umieszczono tu psychicznie chorych. I tak już zostało. W XIX w. rozbudowano korpus szpitala, który z biegiem dekad stał się jednym z najważniejszych – kolejno: rosyjskich, radzieckich i ukraińskich – centrów leczniczo-badawczych w obszarze psychiatrii. Dziś sama nazwa Saburowa Dacza znaczy potocznie tyle, ile podwarszawskie Tworki czy wielkopolska Dziekanka – to synonim szpitala psychiatrycznego.

W końcu znajduję właściwe skrzydło. Wspinam się na drugie piętro i dzwonię do drzwi. Jestem na psychiatrycznym oddziale pierwszego epizodu psychotycznego. Doktor Manhubi kieruje jego pracami.

Był w mieście, kiedy pierwsze putinowskie czołgi ruszyły na Charków 24 lutego 2022 r. o świcie. Z rosyjskiego obwodu biełgorodzkiego do obwodnicy ponadmilionowego przed wojną miasta jest raptem 27 km szeroką szosą M20. To kilkanaście minut jazdy autem. Przez kolejne dziewięć miesięcy Rosjanie stali na rogatkach, a w pierwszych tygodniach inwazji ich zwiadowcy zapuszczali się do miasta. Saburowa Dacza leży nieopodal Sałtiwki, ogromnego blokowiska, które stało się symbolem charkowskich zniszczeń. Doktor Manhubi i duża część personelu przeprowadzili się do klinik. Dmytro przywiózł żonę, zabrali ze sobą poduszki, walizkę z ciuchami, kosmetyki i ekspres do kawy, i spędzili na drugim piętrze Saburowej Daczy pół roku. Czasem tylko wracali na weekend do domu. Niektórzy z pracowników szpitala zamieszkali tu nawet z własnymi psami i kotami.

Ktoś słyszy, jak towarzysz woła o pomoc, ktoś słyszy pytania poległych, dlaczego ich nie uratował. To nawet nie są halucynacje, po prostu słyszysz, jak ktoś w oddali mówi, i interpretujesz w taki sposób słyszane z daleka słowa

– Rosjanie weszli, a my nie rozumieliśmy, co się dzieje. Widzieliśmy ich na ulicach z białymi wstążkami rozpoznawczymi. Słyszeliśmy strzały. Jeździłem między rosyjskimi pojazdami. W Charkowie nie byli długo, choć w obwodzie stali przez dziewięć miesięcy – opowiada. – Ten oddział szpitala różni się od innych tym, że przeważają tu młodzi pacjenci, z pierwszymi objawami, kobiety w ciąży i w połogu. Gdy wybuchła wojna, część personelu nie wróciła do pracy. Zostało 20 lekarzy. Ktoś wyjechał za granicę, a ktoś na zachód Ukrainy. Kobiety rozumiem, ale mężczyźni powinni byli zostać. Niektórzy już wrócili. No, na razie chyba się z nimi nie witam. Ci, którzy zostali, stworzyli rdzeń kolektywu, z którego jestem dumny. To nie tylko lekarze. Pewien sanitariusz wywiózł żonę i dzieci, a po trzech dniach wrócił. Poczucie obowiązku. Ktoś przecież musi. Młode pielęgniarki z małymi dziećmi przyjeżdżały na tydzień, bo bały się codziennie pokonywać trasę do domu, a potem wracały do siebie na kilka dni.

Zdużych miast Ukrainy Charków ucierpiał najbardziej. Z 1,5 mln mieszkańców większość wyjechała, zostało może 200 tys. Teraz część wróciła – Manhubi mówi o milionie – ale trudno mi w tę liczbę uwierzyć. W metrze, choć jest darmowe, wciąż są pustki, a na drogach nie ma korków. Pasażerowie na pierwszy rzut oka wyglądają na bardziej szarych, smutniejszych niż ci z metra w Kijowie. – Nie zważając na płyty w rozbitych oknach i godzinę policyjną, centra handlowe pracują, ulice i parki są sprzątane. Niski pokłon sprzedawcom, którzy mimo wojny dowożą towary. Farmaceutom, którzy przywożą lekarstwa. Kierowcom, pocztowcom. Jak znów zaczęli wywozić śmieci, pomyśleliśmy, że normalne życie wróciło. A firmy internetowe, które naprawiały zniszczone kable? Prawdziwe męstwo, to było nasze jedyne źródło łączności. A służby komunalne? Wczoraj przyleciała rakieta, a jutro wszystko z powrotem zaasfaltowane – opowiada Manhubi.

Rosyjskie rakiety wciąż spadają tu regularnie. W ostatni czwartek jedna z nich trafiła w hotel. Dwa tygodnie po mojej wizycie pocisk spadł w centrum i zniszczył inny hotel, nieopodal zbombardowanej na początku inwazji siedziby władz miejskich. W sąsiednich budynkach wyleciały szyby, ale jedna z kawiarń otworzyła się, jeszcze zanim je na nowo wstawiono. Największe dziury po wybuchach zasłonięto płachtami, niby ze społecznymi hasłami, ale tak naprawdę reklamowymi. „Charkowie, odnawiamy się razem” – to jedno z przesłań, ozdobione zarysami charkowskich budynków pomalowanych w barwy narodowe i nie do końca dyskretnym logiem serwisu zakupów internetowych Ałło.

Choć miasto pożąda normalności, ratusz nie zdecydował się na postawienie bożonarodzeniowej choinki na głównym placu. Zamiast tego mniejsza stoi na głównej stacji metra. „Drodzy charkowianie! Jasnego Bożego Narodzenia i Zwycięstwa w Nowym Roku!” – życzy mer Ihor Terechow. W przejściach podziemnych i na stacjach metra UNICEF pomógł urządzić małe place zabaw dla dzieci. Na każdym, który widziałem, hasała gromadka maluchów.

Na początku inwazji dwa szpitale charkowskie zbombardowali Rosjanie. Ich resztki połączyły się z naszym. Mamy deficyt lekarzy, więc leczymy tylko ostre przypadki. Pod nami był oddział dziecięcy. Wzięliśmy te dzieci do siebie. Mieliśmy dobrego dziecięcego psychiatrę, który codziennie przychodził na piechotę z oddalonej dzielnicy. Na trzeci dzień wojny był tu prawdziwy cygański tabor. Zaczęliśmy jak najszybciej wypisywać ludzi do domów, każdego, kto się tylko nadawał, dawać ze sobą lekarstwa. Jest w obwodzie miejscowość Striłecza, kilometr od granicy. Po wielu tygodniach wojny z tamtejszego szpitala ewakuowano do nas 569 psychicznie chorych. Często jest tak, że to, co mówią tacy pacjenci, ma związek z bieżącymi wydarzeniami. W średniowieczu chorzy podawali się za magów i alchemików, a my mieliśmy takich, którzy uważali się za snajperów, polowała na nich Federalna Służba Bezpieczeństwa, byli członkami grupy dywersyjnej, przez nich wybuchła wojna. Jeden sądził, że Rosjanie przyszli, bo korzystał z poczty założonej na rosyjskim serwisie – wspomina dr Manhubi.

– Chodziliśmy do schronów, bo ciągle leciały rakiety, pociski, zrzucali bomby. Dźwięku przylatującej rakiety balistycznej nie da się zapomnieć. Do Biełgorodu mamy stąd 80 km, więc taka rakieta leci 35 s. Najpierw słychać wybuch, a dopiero potem włącza się alarm przeciwlotniczy. W szpitalu niejednokrotnie okna się trzęsły. Kołpaki mi w samochodzie potłukło od fali uderzeniowej. Pół kilometra stąd w bloku zginęło 50 osób. Starsza pielęgniarka zażartowała raz, że przestajemy za każdym razem schodzić do schronu, bo skończyły się nam parówki w spiżarni. A jak każdemu wsunąć parówkę do kieszeni, to psy nas szybko znajdą, jeśli nas zasypie. Ale prawda jest taka, że trudno było przy każdym alarmie zbierać wszystkie te śpiące dzieci, wszystkich psychicznie chorych pacjentów i całym tłumem schodzić z drugiego piętra do schronu. Wychodziliśmy na korytarz, siadaliśmy. Sława Bogu, nic tu nie przyleciało – opowiada doktor.

Obrona cywilna poucza, że jeśli ktoś nie ma możliwości zejścia do schronu, należy się stosować do zasady dwóch ścian. Pierwsza nośna przyjmuje na siebie szczątki rakiety czy pocisku, druga nośna powstrzymuje odłamki, gruz oraz falę uderzeniową. Przed rakietą dwie ściany nie uchronią, ale zmniejszą ryzyko odniesienia ran przy – jak to się tu określa – przylocie niebezpośrednim. – Mieliśmy jeden prysznic na cały blok. Szybko się myliśmy, bo był strach, że przyleci rakieta, a ty jesteś nagi. Pielęgniarka Oksana patrzyła w okna i obserwowała samoloty, z których do nas strzelano. Stan wielu pacjentów się zaostrzył. Dzieci, które zostały, były z rodzin zastępczych albo internatów. Rodziny zastępcze uciekały, porzucając te dzieci u nas. Ktoś z rodziców utkwił pod okupacją. Część dzieci udało się ewakuować na zachodnią Ukrainę. Ale ludzie nie przestali chorować, karetki nie przestały dowozić nowych pacjentów.

– Kto mógł, zdobywał jedzenie. Mieliśmy prąd i wodę. Z jedzeniem pomagali nam wolontariusze i wojskowi, a my pomagaliśmy wojskowym lekami. Młode chłopaki, po 22 lata. I pracowaliśmy. Mądry Żyd, znakomity psychiatra Viktor Frankl, który przeżył obóz koncentracyjny, mawiał, że najpierw zginęli tam ci, którzy wierzyli, że to piekło się nigdy nie skończy. Potem ci, którzy wierzyli, że skończy się jutro. A przetrwali ci, którzy zajęli się czymś konkretnym. Sił dodawał nam też mem z głównodowodzącym, gen. Załużnym. Mówił na nim: „Będzie nam ciężko, ale nigdy już nie będzie wstyd”. Udało mi się go nawet spotkać. Powiedziałem mu: „Wałeriju Fedorowyczu, jestem lekarzem z Charkowa, spodobało mi się, co pan powiedział o tym wstydzie”. A on: „Z Charkowa? Sfotografujmy się”. Mam to zdjęcie na biurku. Krótko mówiąc, każdy powinien robić swoje. Od tego zależy, czy zdołamy się obronić – przekonuje psychiatra.

Czasem chodzi o proste rzeczy. Na Wielkanoc lekarze upiekli tradycyjną paskę. Gdy pojawiło się paliwo, lekarz pojechał po kebaby dla kolegów.

Naprzeciwko był supermarket, który wyglądał jak Fort Boyard. Co jakiś czas podnosili kratę, chętni wchodzili, szybko kupowali, sklep się zamykał. Wtedy o PTSD nikt nie myślał. To się pojawiło jakieś trzy, cztery miesiące po zakończeniu okupacji. Kiedy wyszły na jaw te okrucieństwa, te gwałty, w tym na dzieciach, te tortury. Nie powiem, by w nas, lekarzach, wykształcił się PTSD, ale kiedy trzaskają drzwi, wzdrygam się. Kiedy latem strzygli trawę, brzmiało to jak dźwięk nadlatującego szaheda. To są elementy PTSD, ale nie PTSD. Statystyka wygląda tak, że tylko u 15–20 proc. ludzi, którzy doświadczyli traum, wykształci się zespół stresu pourazowego. To dotyczy tak cywilów, jak i żołnierzy, choć u wojskowych będą to częstsze, trudniejsze i bardziej złożone przypadki.

– Bliskie rozerwanie pocisku wywołuje nie tylko uraz fizyczny, lecz także zerwanie połączeń neuronowych, zaburzenia pamięci, koncentracji, równowagi, mowy, przypadki utraty wzroku i słuchu. Do tego problemy psychiczne. Odsetek takich przypadków wśród wojskowych będzie znacznie wyższy. Codziennie widzą śmierć, częściej przebywają w traumatycznych sytuacjach. A ponieważ w porównaniu z agresorem jesteśmy małym krajem, wielu po pewnym czasie wraca na front i doznaje powtórnego urazu. Więc albo wojskowy odejdzie z armii i armia go straci, albo nie będzie leczony. PTSD to diagnoza, która w teorii powinna prowadzić do demobilizacji. Takiej osoby nie należy odsyłać na front. Ze względu na tajemnicę nie mogę mówić o liczbie żołnierzy, których leczymy, ale jeśli 20 tys. osób dostanie diagnozę PTSD, to w końcu zabraknie żołnierzy. A leczenie zajmuje czas. Mogę dać antydepresant, zaleczyć symptomy. Ale u nas patriotyzm polega na tym, że oni chcą wrócić na front. Bo taka to właśnie wojna.

– Wśród cywilów natomiast są przypadki dziecięcego PTSD – mało się na nie obecnie zwraca uwagi, są wśród kobiet, które straciły na wojnie mężów i dzieci, są wśród starszych. Samą diagnozę stawia się nie wcześniej niż miesiąc po doznanej traumie. Jeśli symptomy trwają dłużej niż przez cztery tygodnie, możemy mówić o zespole stresu pourazowego. Wcześniej to po prostu ostra reakcja na stres. Czasem zespół może wywołać psychozę, zwłaszcza u dzieci i nastolatków. PTSD może się doczepiać też do już istniejących problemów. Człowiek chorował na depresję, schizofrenię, chorobę dwubiegunową, a tutaj dochodzi PTSD. U wielu to też początek choroby psychicznej. Żeby wystąpił PTSD, są potrzebne odpowiednie warunki. Genetyczna podatność, pewne kwestie wychowawcze, cechy charakteru. Znam ludzi, którzy żyli pod okupacją, byli przesłuchiwani przez rosyjską bezpiekę, a tego syndromu nie mają.

– PTSD leczy się bardzo ciężko. Jednym z zaleceń jest zmiana środowiska, a przecież wojskowemu trudno o przepustkę. Cywile wracający do Charkowa po pierwszym ostrzale często znów wyjeżdżają, bo nie mogą tego znieść. A tego nie da się nawet porównać z odczuciami, które człowiek ma na linii frontu. Tak więc, po pierwsze, zmiana środowiska. Po drugie, farmakologia. Jak w przypadku innych problemów psychicznych leki są całkiem skuteczne. Po trzecie, psychoterapia. Ale nie byle jaka. Są trzy, cztery międzynarodowo certyfikowane rodzaje psychoterapii – opowiada Manhubi. Sam spędził ostatnio trochę czasu na szkoleniu w Izraelu. Po powrocie przekazuje nowo zdobytą wiedzę ukraińskim kolegom. Mam szczęście, że znajduje dla mnie czas, bo następnego dnia wybiera się na kolejne seminarium na Zakarpacie.

– Dla mnie wojna trwa od 2014 r. Ale wtedy mało uwagi poświęcało się zdrowiu psychicznemu. Niby przychodzili do nas uczestnicy ATO, operacji antyterrorystycznej, ktoś z nich miał PTSD, ale takie przypadki częściej zdarzały się u napadniętych kobiet czy dzieci widzących, jak tata biję mamę – opowiada Manhubi. – Teraz co drugi pacjent ma PTSD. Ktoś słyszy, jak towarzysz woła o pomoc, ktoś słyszy pytania poległych, dlaczego ich nie uratował. To nawet nie są halucynacje, po prostu słyszysz, jak ktoś w oddali mówi, i interpretujesz w taki sposób słyszane z daleka słowa. Ludzie nie mogą spać, mają flashbacki: zamykają oczy i widzą, jak stoją na wzgórzu, a u podnóża krzyczy ranny, którego nie da się ewakuować, bo strefa jest pod ostrzałem – dodaje.

Na granatowej wizytówce pierwsza litera nazwiska Manhubi jest otoczona kwadratem. – Córka mi zamówiła, żeby było jak u House’a – śmieje się psychiatra. – Czasem w tej dziedzinie medycyny stosuje się metody jak z serialu. Podajesz jakiś lek i patrzysz na reakcję. Który zadziała, taką terapię kontynuujesz. A ja jestem fanem farmakologii. Jest skuteczna, niedroga i prosta – dodaje. Manhubi przedstawia się jako Dmytro, choć w papierach ma Wadym. – Miałem być Dmytrem, ale matka nie chciała, żebym miał „R” w imieniu, więc zostałem Wadymem. Nie lubię tego imienia, od małego byłem nazywany Dimą, a jak ktoś tak do mnie mówi Wadym, to znaczy, że widział moje dokumenty – tłumaczy. Jego oddział jest wyposażony w zużyte meble z czasów radzieckich, ale są zadbane. Jest sporo pluszaków – czasem trafiają tu także dzieci – a psychiatra nie ma na sobie fartucha, lecz trochę spraną bluzę z kapturem. Granatową niczym jego wizytówka.

Kilka miesięcy wcześniej byłem w Kijowie na konferencji poświęconej zdrowiu psychicznemu. – Ludzie dziś rozumieją, że kwestia zdrowia psychicznego to nie tylko psychiatria. Chcemy, by każdy fachowiec w sferze ochrony zdrowia opanował nawyki wsparcia psychologicznego – tłumaczyła Iryna Mykyczak, była wiceminister zdrowia, a obecnie kierowniczka rządowego koordynacyjnego centrum zdrowia psychicznego. Zgodnie z cyfryzacyjnym trendem, w którym Ukraina należy do czołówki państw europejskich, władze przygotowały serwis online, w którym każdy może znaleźć na mapie psychologa albo psychiatrę. W lipcu 2023 r. w systemie zarejestrowano 7,4 tys. specjalistów w 3,3 tys. miejsc. Teraz na stronie e-Health.gov.ua jest już 11,9 tys. lekarzy w 4,4 tys. miejsc na kontrolowanych przez państwo obszarach Ukrainy. Wśród nich aż 5,9 tys. to przeszkoleni lekarze rodzinni.

Narodowa Służba Zdrowia Ukrainy we współpracy ze Światową Organizacją Zdrowia (WHO) szkoli trenerów, którzy z kolei uczą lekarzy pierwszego kontaktu, co robić z pacjentami, którzy zgłaszają problemy psychologiczne. – Nawykami wsparcia psychologicznego powinien dysponować każdy lekarz rodzinny. Po wojnie zabraknie specjalistów, by zająć się każdym potrzebującym – mówiła Alisa Ładyk-Bryzhałowa z kijowskiego oddziału WHO.

Dmytro Manhubi uważa, że to świetny pomysł. – Przed wojną były tu 3 tys. psychiatrów. Teraz pewnie pozostały ze 2 tys. Nowe prawo pozwoli psychologom bez wykształcenia medycznego zajmować się psychoterapią. To krok naprzód, bo w cywilizowanym świecie nie potrzebujesz siedmiu lat na uczelni i dwóch na specjalizacji, żeby rozmawiać. Jeśli masz bazowe wykształcenie z psychologii klinicznej i specjalizację w jednym z rodzajów psychoterapii, już jesteś bardziej przydatny niż psycholog – mówi.

– Mam numery do 20 psychologów, do których wysyłam na psychoterapię online albo offline. Z kolei lekarze rodzinni spokojnie mogą pełnić funkcję dyspozytorów. Prowadzę mnóstwo zajęć dla neurologów i lekarzy rodzinnych. Na jednym ze slajdów przekazuję: nie bójcie się dzielenia odpowiedzialnością. Jeśli macie do czynienia z patologią, poproście o konsultację. Za lekką depresją, zmęczeniem albo bólem głowy może kryć się PTSD – dodaje. Przy okazji – co sugerowała Iryna Mykyczak, a o czym Manhubi mówi wprost – państwo walczy ze stygmatyzacją leczenia psychiatrycznego. – Ukraina wciąż żyje z piętnem radzieckiej psychiatrii karnej. Jeśli z rosyjskich przekleństw – a Charków mówi przeważnie po rosyjsku – zabrać wulgaryzmy, pięć najpopularniejszych wyzwisk, to „krietin”, „idiot”, „diebił”, „oligofrien”, „szyzik”. Nikt nie krzyknie za tobą na ulicy „ty, z wrzodami żołądka”. Maksimum, co można zrobić, to uświadamiać. Przez 13 lat z koleżanką psycholożką prowadziliśmy w miejskiej telewizji audycję „Tu i teraz”. Dwa razy w tygodniu tłumaczyliśmy ludziom, że nie gryziemy, żeby chodzili do nas, a nie do wróżek – tłumaczy.

Władze szacują, że po wojnie z problemami natury psychicznej może się borykać 10 mln osób. Już dziś ośrodek Rejtynh podaje na podstawie wyników sondażu z listopada 2023 r., że 44 proc. ankietowanych ma za sobą doświadczenie przebywania w strefie działań wojennych, w tym 6,6 proc. z bronią w ręku. Sześcioro naukowców z Iwano-Frankiwska, Kijowa, Krzywego Rogu i Ottawy w listopadzie 2023 r. opublikowało na łamach renomowanego pisma „The Lancet” wyniki badań, które świadczą, że – paradoksalnie – im dalej od frontu, tym częściej ludzie skarżą się na objawy mogące świadczyć o PTSD. Zgodnie z klasyfikacją Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego kryteria pozwalające na postawienie diagnozy o zespole stresu pourazowego spełniło 51 proc. ankietowanych, którzy nie opuścili domów, 55 proc. tych, którzy wyjechali do innych części Ukrainy, i 62 proc. uchodźców, którzy znaleźli się za granicą.

„Przymusowe wysiedlenie z poprzedniego miejsca zamieszkania, a zwłaszcza wejście do nowego środowiska kulturowego znacząco przyczynia się do problemów ze zdrowiem psychicznym spowodowanych narażeniem na wojnę i byciem jej świadkiem” – interpretują naukowcy. To koresponduje z wynikami sondażu Rejtynhu. 10 proc. ankietowanych przyznawało się Rejtynh do wysokiego poziomu stresu, przy czym najwyższy odsetek był wśród przesiedleńców (15 proc.), a najniższy wśród mieszkańców czerwonej strefy, jak określono przyfrontowe obwody charkowski, doniecki, ługański i zaporoski (6,7 proc.). 16 proc. ankietowanych przyznaje się do okresowych bądź stałych myśli o utracie sensu życia, 17 proc. – myśli o śmierci, tyle samo do problemów z oddychaniem, 33 proc. – do strachu, a 42 proc. skarży się na bolesne reakcje na sygnały alarmu powietrznego, które przeszywają ukraińskie niebo nieraz po kilka razy na dobę.

Instytut Informacji Masowej zbadał w grudniu 2023 r. nastroje wśród pracowników mediów. 59 proc. z nich odczuwa stałe zmęczenie, 48 proc. ma problemy ze snem, 38 proc. – z koncentracją, 19 proc. pije więcej alkoholu. Co setny ma myśli samobójcze. Ciekawą częścią sondażu były domowe sposoby radzenia sobie ze stresem. Aż 79 proc. dziennikarzy melduje, że w utrzymywaniu psychologicznej równowagi pomaga im wolontariat albo udział w zbiórkach na pomoc siłom zbrojnym. Na psychoterapię chodzi 16 proc. pytanych, a 10 proc. bierze leki. Jednocześnie aż 44 proc. „czuje, że nie ma prawa ani czasu na odpoczynek”. – To typowy konflikt wewnętrzny: z jednej strony ludzie nie pozwalają sobie odpocząć, a to wpływa negatywnie na ich nastrój, z drugiej – skarżą się na różne negatywne odczucia. Moja rada: dawać sobie prawo na odpoczynek, a wtedy będzie więcej sił na efektywną pracę – komentowała psychoterapeutka Marija Fabriczewa. Niektórzy organizują sobie samopomoc. Jeszcze w czasach wojny o Donbas powstała sieć pizzerii Veterano, która z zasady zatrudniała wyłącznie kombatantów. Wieczorami w lokalach zbierali się byli żołnierze i wspominali frontowe czasy.

Powszechna jest też teza, że żołnierze z PTSD po powrocie do cywila będą masowo popadać w alkoholizm i znęcać się nad żonami. Albo stawać się nieobliczalni, np. 15 grudnia 2023 r. w zakarpackiej wsi Kerećky mężczyzna przyszedł na posiedzenie rady wiejskiej i zdetonował trzy granaty przez jakieś sąsiedzkie spory. Niektórzy twierdzili, że był wojennym weteranem. – Na razie nie mamy masowych przypadków, by weterani stawali się agresywni, popadali w chroniczny alkoholizm czy narkomanię. Przede wszystkim nie ma u nas takiej historii, jak w tej głupiej Rosji, gdzie wzięli więźniów i rzucili na front. Niezależnie od pilnej potrzeby mobilizacji nasi są sprawdzani. Uzależnieni od narkotyków, ze skłonnością do alkoholizmu ani przestępcy na front nie trafiają. Są wyjątki, ale proszę mi wierzyć. Dużo rozmawiam z wojskowymi. To normalni, zdrowi ludzie, którzy po prostu przeszli najtrudniejsze chwile. Nie mogę prognozować, jak będą się zachowywać w cywilu, ale wydaje mi się, że takiego problemu nie będziemy z nimi mieli – przekonuje Manhubi. ©Ⓟ