Z rachunku krótkoterminowych zysków i strat różnym graczom wychodzi, że zanim polarno-klimatyczna bomba wybuchnie nam w twarz, da się jeszcze przez wiele lat robić to, co dotychczas, czyli intensyfikować eksploatację Arktyki i Antarktyki.

Bliski Wschód, Indo-Pacyfik, Ukraina – o tych rejonach globu mówi się dziś najwięcej w kontekście zagrożeń dla bezpieczeństwa międzynarodowego. Oczy sporej części specjalistów coraz częściej kierują się jednak także ku biegunom Ziemi. Na otaczających je zimnych i białych pustkowiach dojrzewają bowiem procesy, które mogą zdestabilizować nasz świat jeszcze bardziej niż Hamas, Putin czy chińskie ambicje podboju Tajwanu.

Łowcy i romantycy

Jeszcze całkiem niedawno mogło się wydawać, że na obszarach polarnych głównym lub nawet jedynym przeciwnikiem człowieka jest sama natura, wyjątkowo wymagająca, bezwzględna i okrutna. Tak przynajmniej mogły zakładać pokolenia wychowane na idealistycznych legendach i na książkach wybitnych polskich popularyzatorów tematyki polarnej, Aliny i Czesława Centkiewiczów. Zbiorową wyobraźnię kształtowali też piszący weterani podbiegunowych odkryć, tacy jak Norweg Fridtjof Nansen, laureat pokojowego Nobla, czy mniej znany, ale niezwykle interesujący i inspirujący Jan Nagórski – nasz rodak, który jeszcze przed I wojną światową, jako oficer w służbie carskiej, wykonał pierwsze loty nad Arktyką.

Mianem tym określa się północne obszary Ameryki i Eurazji oraz ocean pomiędzy nimi, łącznie ok. 26 mln km kw., z czego aż 14 mln km kw. stanowią morza. Sięgają tu terytoria lądowe Rosji, Kanady, Szwecji, Norwegii, Finlandii, Danii, Stanów Zjednoczonych oraz Islandii zamieszkałe przez zaledwie 4 mln ludzi, w tym nieco ponad 1 mln autochtonów. Antarktyka to ląd rozpostarty wokół bieguna południowego i niemal w całości skuty lodem (nawet parokilometrowej grubości), a także otaczające go zimne morza i położone na nich wyspy. Razem to około 50 mln km kw. niemal bez stałej populacji ludzkiej, za to z narastającą obecnością turystów, naukowców oraz… wojskowych, agentów wywiadu i biznesmenów.

Nazwy obszarów okołobiegunowych, którymi dziś się posługujemy, zawdzięczamy Arystotelesowi. On to ochrzcił Arktyką północne rejony świata (od greckiego słowa „arktos”, czyli „niedźwiedź”, w nawiązaniu do widocznego nad nimi gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy). A potem, domniemując istnienie na południu nieznanych mas lądu, które miały niejako „równoważyć” ciężar Europy, Azji i Afryki – nadał im miano „antyarktos ”.

Pierwsi ludzie pojawili się w Arktyce prawdopodobnie 4,5 tys. lat temu. Były to migrujące z Azji plemiona stopniowo zasiedlające północne obszary Syberii i Ameryki – protoplaści współczesnych Inuitów. Przez długie stulecia zapuszczali się w te rejony tylko okazjonalnie wikingowie oraz wielorybnicy, m.in. z Portugalii i Kraju Basków. Potem dołączyli angielscy kupcy, poszukując żeglownego szlaku z Europy do Chin, alternatywnego wobec trasy południowej, którą kontrolowały Hiszpania i Portugalia. Mimo determinacji i marynarskich talentów przegrali jednak wówczas batalię z mrozem.

Lodową krainę południa jako pierwszy miał ujrzeć, wedle ustnych przekazów maoryskich, pewien dzielny żeglarz z wyspy Rarotonga – Ui-te-Rangiora, a stało się to około 650 r. n.e. Europejscy żeglarze rzadko zapuszczali się w te rejony, choć mocno hipotetyczne zarysy antarktycznych lądów oznaczano na wielu mapach pochodzących z XV i XVI stuleci. Wreszcie u progu XIX w. zagościli tu łowcy fok.

Wtedy też postęp technologiczny stopniowo zaczął zwiększać szanse człowieka w rywalizacji z naturą. Lawinowo wzrosła liczba wypraw polarnych, na coraz lepszych statkach, z coraz bardziej dostosowanym do skrajnie trudnych warunków ekwipunkiem, bazując na szybko rosnącej wiedzy naukowej z zakresu meteorologii, oceanografii, glacjologii, ale też medycyny. I wreszcie w latach 1878–1879 szwedzki statek żaglowo-parowy „Vega” jako pierwszy przepłynął Przejście Północno-Wschodnie wiodące ze Skandynawii ponad syberyjskimi wybrzeżami, aż do Cieśniny Beringa. Przejście Północno-Zachodnie, czyli pomiędzy kanadyjskimi wysepkami arktycznymi i Alaską, pioniersko pokonał w latach 1903–1906 Norweg Roald Amundsen na małym żaglowcu „Gjøa”. A symboliczny gest – zdobycie bieguna północnego – przypadł w udziale członkom amerykańskiej wyprawy kierowanej przez Roberta Peary’ego, w roku 1909. Dokonali tego, poruszając się po lodzie saniami ciągnionymi przez psy. Pierwszym okrętem, który osiągnął ten punkt, był należący do US Navy atomowy, podwodny „Nautilus” (dopiero w 1958 r.!), zaś pierwszą jednostką, która dotarła na biegun północny drogą nawodną – radziecki lodołamacz „Arktika” w 1977 r.

Topnienie lodów Arktyki, a zwłaszcza Antarktyki, przybliża świat do naturalnych katastrof na niewyobrażalną skalę. Zagrożone zniknięciem pod wodą są liczne wyspiarskie państewka Pacyfiku, czym bogaty „pierwszy świat” oraz Rosjanie i Chińczycy jeszcze się niezbyt przejmują

Heroiczni i romantyczni odkrywcy wspomagani głównie kapitałem prywatnych przedsiębiorców i hobbystów (a stopniowo coraz częściej także obfitymi państwowymi subwencjami) eksplorowali równocześnie południe globu. Za przełomową pod względem naukowym uznaje się dziś belgijską wyprawę (z ważnym udziałem Polaków Henryka Arctowskiego i Antoniego Dobrowolskiego) z lat 1897–1899, która zdołała przezimować w Antarktyce. Biegun południowy zdobył zaś jako pierwszy Amundsen w roku 1911, minimalnie wygrywając wyścig z tragicznie zakończoną wyprawą Brytyjczyka Roberta Scotta.

Era Marsa

W połowie wieku XX na obszary polarne – zwłaszcza te arktyczne – wkroczyła wojna. Najpierw nieśmiało – w postaci walki o punkty obserwacji meteorologicznej (istotne dla tworzenia precyzyjnych prognoz pogody, ważnych zwłaszcza dla planowania wielkich operacji lotniczych, morskich i desantowych), później przy okazji organizowania słynnych konwojów do Murmańska, dzięki którym zachodni alianci skutecznie wspierali dostawami zmagający się z hitlerowską nawałą Związek Radziecki.

A potem, gdy żelazna kurtyna podzieliła świat na wrogie obozy Wschodu i Zachodu, nagle okazało się, że najkrótsza droga pomiędzy newralgicznymi rejonami USA i ZSRR (wytyczana dla strategicznych bombowców przenoszących głowice nuklearne) prowadzi właśnie nad Arktyką. Wtedy to na północnych wybrzeżach Azji i Ameryki jak grzyby po deszczu zaczęły rosnąć bazy wojskowe. Trend ten utrzymał się praktycznie do końca zimnej wojny. Kiedy zaś w roli kluczowego nośnika masowej zagłady pojawiły się międzykontynentalne rakiety balistyczne, ich bazy także często lokowano w Arktyce. Z lądu (gdzie stanowiły względnie łatwy do namierzenia i zniszczenia przez przeciwnika cel) przeniesiono je następnie na specjalnie przystosowane okręty podwodne zdolne do długoterminowego ukrywania się w głębinie, ale militarne znaczenie Arktyki bynajmniej przez to nie zmalało. ZSRR właśnie tam umieścił swoje najważniejsze aktywa strategiczne w postaci kolejnych generacji podwodnych kolosów z głowicami nuklearnymi. Z okolic Murmańska najłatwiej było bowiem radzieckim matrosom wyrwać się na otwarte wody całego świata w tajemnicy przed rywalami.

Gdy ZSRR implodował, a wraz z nim bipolarny system globalnego (nie)bezpieczeństwa, przez moment wydawało się, że obszary polarne staną się polem wyłącznie pokojowej kooperacji dla dobra ludzkości... Złudzenie prysło błyskawicznie. W pierwszej dekadzie XXI w. Rosja zaczęła przesuwać punkt ciężkości swej polityki arktycznej na kwestie wojskowe. W konsekwencji w tę samą stronę podążyły USA, a także Dania i Norwegia. Podobna tendencja rysuje się już z wolna w odniesieniu do Antarktyki. Wprawdzie wciąż obowiązują liczne konwencje międzynarodowe, opisujące jej szczególny status jako dobra wszystkich narodów, obszaru zdemilitaryzowanego i w dodatku chronionego ze względów przyrodniczych, ale mało kto ma złudzenia co do ich trwałości. Po prostu takie akty łatwo było podpisywać, gdy i tak brakowało technicznych możliwości podjęcia realnej rywalizacji. Próby „wydzielania” sobie prawem kaduka stref wpływów i tak były zresztą w przeszłości podejmowane, m.in. przez Wielką Brytanię, Australię, Argentynę, Chile i Rosję. Na razie – bez poważnych konsekwencji dla bezpieczeństwa i współpracy naukowej. Teraz, gdy do gry wchodzą Chińczycy i Amerykanie, którzy niewątpliwie szykują się do kolejnych etapów nowej rywalizacji na skalę globalną, status „wspólnego dobra” ma małe szanse, by się utrzymać.

Przyszłe konflikty w obszarach polarnych napędzać będą przede wszystkim bogactwa naturalne. Samo dno morskie Arktyki kryje co najmniej 90 mld baryłek ropy i prawie 2 bln m sześc. gazu ziemnego, a do tego rudy wielu cennych dla współczesnego przemysłu metali. Zasoby Antarktyki są zaś najprawdopodobniej znacząco większe.

Po drugie – szlaki handlowe. Zwłaszcza Przejście Północno-Wschodnie jest atrakcyjne, bo możliwość korzystania z niego skraca trasę z głównych portów Europy i Ameryki do Azji w niektórych przypadkach nawet o połowę, a to oznacza miliardowe oszczędności przewoźników i w dodatku zwalnia ich z trosk (i kosztów) związanych z wojnami, zamachami i napadami piratów, charakterystycznymi dla innych popularnych dróg morskich. Wreszcie Arktyka i Antarktyka są wielkimi laboratoriami pozwalającymi testować różne rozwiązania techniczne, organizacyjno-logistyczne i prawne przed już majaczącym gdzieś w perspektywie wielkim skokiem nowych konkwistadorów. Wszak warunki obszarów polarnych pod wieloma względami przypominają i mogą symulować te, które panują w Kosmosie – od skrajnie niskich temperatur, poprzez duże odległości od baz, aż po tworzenie ad hoc (i nierzadko metodą faktów dokonanych) nowych regulacji prawnych i politycznych, tak w relacji pomiędzy państwami, jak i na styku podmiotów publicznych i komercyjnych. Tego wszystkiego raczej nie da się przeprowadzić drogą wyłącznie pokojową.

Strategie przyszłości

Na dokładkę globalne ocieplenie z roku na rok zmniejsza pokrywę lodową wokół obu biegunów – to z jednej strony cieszy potencjalnych zdobywców, bo ułatwia żeglugę arktyczną i antarktyczną cywilnym i wojskowym jednostkom niebędącym lodołamaczami. Czyni też bardziej dostępną i tańszą eksploatację bogactw naturalnych. Z drugiej jednak strony na już użytkowanych gospodarczo i militarnie terytoriach rodzi pewne problemy. Widać to bardzo wyraźnie na rosyjskiej dalekiej Północy: instalacje posadowione na wiecznej (wydawało się) zmarzlinie coraz częściej wymagają poważnych prac inżynierskich, bo toną w miękkim błocie. Moskwie brakuje zaś i pieniędzy, i odpowiednich technologii, by przeprowadzić taką operację ratunkową na dużą skalę. Tymczasem w północnych regionach kraju wydobywało się do niedawna niemal 90 proc. gazu, 60 proc. ropy naftowej oraz spore ilości kobaltu, miedzi, niklu czy platyny.

Topnienie lodów Arktyki, a zwłaszcza Antarktyki, przybliża cały świat do naturalnych katastrof na niewyobrażalną skalę. Zagrożone zniknięciem pod wodą są liczne wyspiarskie państewka Pacyfiku, czym bogaty „pierwszy świat” oraz Rosjanie i Chińczycy jeszcze się niezbyt przejmują. W drugiej kolejności na swój potop czekają jednak nadbrzeżne metropolie wielu kontynentów ze swymi portami handlowymi, bazami marynarek wojennych, wieżowcami i luksusowymi willami. Co więcej, zwiększona ilość relatywnie ciepłej wody z topniejących lodowców poważnie zakłóca naturalną cyrkulację w oceanie, a w konsekwencji także prądy morskie i cykle biologiczne, co z kolei może drastycznie zmienić warunki życia wielu społeczności ludzkich, rujnując rolnictwo i rybołówstwo lub prowokując gwałtowne zjawiska pogodowe.

Teoretycznie ta świadomość powinna doprowadzić jak najszybciej do wielkiego międzynarodowego porozumienia na rzecz zatrzymania i odwrócenia negatywnych trendów, ale takie rzeczy to niestety tylko w jakimś idealnym świecie... W naszych realiach biznesowych i politycznych wciąż decyduje bardzo krótkoterminowy rachunek strat i zysków. Z niego zaś różnym graczom najwyraźniej wychodzi, że zanim polarno-klimatyczna bomba wybuchnie nam w twarz, da się jeszcze przez wiele lat robić to co dotychczas, tylko znacznie bardziej – czyli intensyfikować eksploatację Arktyki i Antarktyki, do granic zbrojnego konfliktu o zasoby albo nawet dalej, by tylko powiększać swe bogactwa i władzę. Resztą niech się martwią wnuki.

Owszem, czyni się gesty. Sekretarz generalny ONZ Antonio Guterres udał się niedawno z prezydentem Chile Gabrielem Boriciem na Antarktydę, aby obserwować tam wpływ rosnących temperatur na środowisko i zdać sprawę Szczytowi Klimatycznemu COP28 w Dubaju z rozmiaru dziejącej się katastrofy. Złośliwi internauci sugerowali wprawdzie dostojnikom bezemisyjną podróż kajakiem, ci jednak wybrali samolot chilijskich sił powietrznych.

Gdy ZSRR implodował, przez moment wydawało się, że obszary polarne staną się polem wyłącznie pokojowej kooperacji dla dobra ludzkości... Złudzenie prysło błyskawicznie

Tymczasem ChRL wznowiła – po pandemijnym antrakcie – budowę swej kolejnej, wielkiej stacji antarktycznej, oficjalnie badawczej, ale wedle raportów wywiadowczych kilku państw wyraźnie dostosowanej do celów militarnych. W wersji minimum jej przyszłe zadania obejmą gromadzenie danych szpiegowskich dotyczących m.in. australijskiego centrum kosmicznego w Arnhem, a także kontrolę własnych satelitów i zakłócanie komunikacji cudzych. W wersji maksimum możliwe jest też stałe ulokowanie tam sporych sił lądowych i lotniczych. Stacja, odległa zaledwie o 320 km od McMurdo, największej w regionie bazy amerykańskiej, wraz z nabrzeżem i ze stosowną infrastrukturą dla wciąż rozbudowywanej flotylli chińskich lodołamaczy Xuelong ma być gotowa w roku 2024. Trudno zakładać, że USA i ich sojusznicy, a także np. Indie, pozostawią tę aktywność Pekinu bez odpowiedzi. Tym bardziej że wierny wasal Chińczyków, czyli Rosja, też nie zaniedbuje swej aktywności w Antarktyce. W mijającym roku działał tam np. należący do państwowej spółki poszukiwawczej RosGeo statek badawczy „Akademik Aleksandr Karpińskij”. W ramach szeroko zakrojonego programu przygotowania do wydobycia surowców z szelfu kontynentalnego operował na akwenie, którego węglowodorowy potencjał jest szacowany na 70 mld t. Rosjanie niewiele sobie robili z protestów organizacji ekologicznych, a władze Republiki Południowej Afryki, w której portach bazowała jednostka, starannie przymykały oczy na wszelkie kontrowersje związane z naruszeniem zakazującego tego typu działań Układu Antarktycznego z 1998 r. Nietrudno powiązać to z rosnącym politycznym uzależnieniem władz bankrutującej RPA od Rosji i Chin, a także ze wspólnymi ćwiczeniami marynarek wojennych tych trzech krajów, które się niedawno odbyły.

Dzieje się też w Arktyce. Rosja stale i wyjątkowo konsekwentnie wzmacnia tam swoje zdolności wojskowe, a korzystają z tego także Chiny. Podtrzymuje też roszczenia do uznania większej części wód arktycznych – aż po biegun – za swoją wyłączną strefę ekonomiczną. Opiera to na badaniach podwodnego Grzbietu Łomonosowa – jakoby przedłużenia rosyjskiego szelfu kontynentalnego. Rzecz w tym, że analogiczne teorie, oczywiście interpretowane na swoją korzyść, wysuwają również Kanada i Dania. A obok stają ze swoimi aspiracjami nie tylko USA, lecz także Unia Europejska, Norwegia i Japonia. I piszą kolejne strategie, coraz jaśniej określające plany zdecydowanej rywalizacji o arktyczne zasoby, a także tworząc instrumenty do takich działań, nie tylko cywilne, ale przede wszystkim militarne.

Na obu biegunach zegar Historii tyka coraz głośniej i coraz szybciej. Niestety, jest prawdopodobnie jedynie kwestią czasu, kiedy okaże się elementem bomby. Pytanie tylko, czy prędzej odpali ją sama natura, czy jednak ludzie. ©Ⓟ