Przez Morze Czerwone przechodzi nawet 10 proc. światowego handlu. Komercyjne statki przepływające przez akwen są zagrożone atakami ze strony jemeńskich Huti.

Co najmniej trzy drony zestrzelił w weekend nad południowym Morzem Czerwonym amerykański niszczyciel USS „Carney”, który w regionie pływa w ramach grupy uderzeniowej lotniskowca USS „Gerald R. Ford”. Minimum jeden bezzałogowy statek powietrzny wystrzelony przez jemeński ruch Huti zmierzał w kierunku niszczyciela, ale nie wiadomo, czy ten był celem. Prawdopodobnie była to część szerszego, kilkugodzinnego ataku rakietowo-dronowego, wymierzonego w trzy statki komercyjne. Wszystkie zostały trafione jemeńskimi pociskami, choć większych strat na pokładach nie odnotowano. Wśród nich był frachtowiec „Unity Explorer” pod banderą Bahamów, ale z brytyjskim właścicielem.

Atak zbliżonych do Iranu Hutich oznacza kolejną eskalację na Morzu Czerwonym związaną z wojną Izrael-Hamas. Kolejną, bo zajdycka (odłam szyizmu) organizacja porywała już w minionych tygodniach statki, a także wystrzeliwała rakiety w kierunku Izraela. – Ostatni atak stanowi bezpośrednie zagrożenie dla handlu międzynarodowego i bezpieczeństwa na morzu. Życie załóg z wielu krajów świata było w niebezpieczeństwie – stwierdziło w oświadczeniu po incydencie Centralne Dowództwo armii USA (CENTCOM).

Utrzymywanie się niepewnej sytuacji w regionie cieśniny Bab al-Mandab niepokoi morskich przewoźników. Przez wody Morza Czerwonego przechodzi, według szacunków, nawet do 10 proc. światowego handlu, dziennie średnio ok. 6 mln baryłek ropy naftowej oraz produktów ropopochodnych. A Huti, którzy oficjalnie wypowiedzieli wojnę Izraelowi, dysponują m.in. dronami Wa’id (podobna konstrukcja do irańskich Shahedów 136) oraz pociskami manewrującymi o zasięgu przekraczającym nawet 2 tys. km.

Do uspokojenia sytuacji między Izraelem a Palestyną, a co za tym idzie, na Morzu Czerwonym, droga wciąż wydaje się daleka. W Waszyngtonie, gdzie narasta frustracja działaniami rządu Bijnamina Netanjahu, nie ma zgody na plany Izraela dotyczące utworzenia strefy buforowej w Strefie Gazy. Administracja Joego Bidena domaga się, by Izrael zapewnił Palestyńczykom pełną kontrolę nad enklawą. Do tego z USA dochodzi coraz więcej apeli, by Izrael bardziej się przejmował losem cywilów w swojej operacji wojskowej. – Jeśli to się nie uda, to Palestyńczycy pójdą do wroga – ostrzegał w weekend szef Pentagonu, generał Lloyd Austin.

Pomysłem numer jeden USA jest konsekwentnie odświeżenie Autonomii Palestyńskiej w powojennej Strefie Gazy, na co nie ma jednak entuzjazmu ze strony ani rządu izraelskiego, ani społeczeństwa palestyńskiego. 88-letni prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas nie cieszy się ani mocną pozycją polityczną, ani szerokim poważaniem. – Nie mamy złudzeń. To nie będzie łatwe, będą spory. Ale alternatywą jest więcej ataków terrorystycznych, przemocy i cierpienia, a tego nie można zaakceptować – tłumaczył niedawno sekretarz stanu USA, Antony Blinken, któremu w proces nie udało się do tej pory włączyć arabskich krajów regionu.

Równolegle do działań administracji swoje dyplomatyczne próby podejmuje Jared Kushner, zięć Donalda Trumpa oraz architekt Porozumień Abrahamowych, normalizujących relacje między Izraelem a Bahrajnem oraz ZEA. W zeszłym tygodniu zorganizował w Nowym Jorku spotkanie między premierem Kataru Mohammedem bin Abdulrahmanem al-Thanim a grupą żydowskich biznesmenów i miliarderów z USA. Delegacja z Dohy, która odegrała kluczowa rolę w negocjacjach dotyczących umowy o uwolnieniu zakładników i wstrzymaniu ognia, miała m.in. przypominać Amerykanom, że gości przywódców Hamasu od 2006 r. przy wsparciu dla tego pomysłu George’a W. Busha, Baracka Obamy oraz Donalda Trumpa. ©℗